Nie wiesz, kiedy i jak to się stało.
Stopniowo, niezauważalnie, latami zabrnęłaś w relację z kimś, kogo nie znasz…
To już nie jest Twój idealny, charyzmatyczny partner. Maska opadła. Nagle dostrzegasz twarz emocjonalnego przemocowca. Twarz psychofaga.
I wtedy próbujesz się z tego wyrwać. Musisz się wyrwać, bo niebawem zostanie z Ciebie rozmontowany psychicznie wrak człowieka.
Zaczyna się nierówna walka zdrowego rozsądku z chorymi emocjami.
Czujesz, jakbyś miała dwie głowy, mówiące różnymi językami i przekrzykujące się nawzajem, a Ty nie wiesz, której z nich masz usłuchać.



Ludzie listy piszą


Wasze maile są budującym dowodem na to, ile można osiągnąć dzięki precyzji, cierpliwości i konsekwencji. Fajterki z Was. Bez łatwizny, półśrodków, samooszukaństwa i bez znieczulenia. Największą radość sprawiają mi listy od kobiet zadomowionych już w normalnym życiu – w nowych miejscach, w zdrowych związkach, w zgodzie ze sobą. Wpadają przybić kombatancką piątkę i podzielić się satysfakcją. Zero pytań i zero wątpliwości co do słuszności podjętych decyzji. To te maile powinno się czytać małym dziewczynkom przed snem zamiast „Kopciuszka”.
Są też inne maile – od dziewczyn z początku drogi, które póki co próbują choćby powstrzymać mdłości siedząc na emocjonalnej karuzeli. Tu jest nadal sporo pytań. Te listy uświadomiły mi, że są kwestie, które wymagają dopowiedzenia, bo być może czegoś zabrakło tu albo w książce, skoro pewne pytania w Waszej korespondencji się powtarzają. Odpowiem więc zbiorczo tu zamiast indywidualnie w mailach, żeby nie obrażać nadawczyń stosując copy-paste. 

1.     Nie. Nie zgadzam się z Waszymi samooskarżającym twierdzeniem, że związek z zaburzonym człowiekiem (obojętne, jak długo trwał) dowodzi tego, że jesteście głupie. Dane mi było zetknąć się z kobietami po analogicznych przejściach, które są prawniczkami, kasjerkami, architektami, żonami przy mężu, plastyczkami, dyrektorami, przedsiębiorcami, urzędniczkami… Zawody, branże, stanowiska i tytuły do wyboru, do koloru. Każdą z nich związek z człowiekiem o osobowości psychopatycznej lub narcystycznej wykończył emocjonalnie i finansowo, poturbował je same i ich dzieci, sprowadził na jakiś czas do parteru i wszystkie pokonywały po jednym schodku powrotną drogę na wyższe piętra. Dowodzi to niezbicie, że nie da się być „wystarczająco” mądrą lub „odpowiednio” wykształconą, żeby w 100 procentach zabezpieczyć się przed zjawiskiem przemocy, manipulacją, wykorzystaniem. Na odwrót – im więcej kobieta ma do zaoferowania - emocjonalnie, intelektualnie, materialnie - tym bardziej jest zagrożona. A nie jest już z pewnością głupią ŻADNA kobieta, która w dowolnym momencie swojego życia podejmuje świadomą decyzję o rezygnacji z życia z pozbawionym moralnych ograniczników człowiekiem o patologicznych skłonnościach. Kwestią nie jest CZY w to wdepnęłyśmy, tylko JAK z tego wychodzimy. 
2.      Nie. Nie wiem, czy Wasze domysły, że pozostajecie w związku z zaburzonym, toksycznym partnerem są prawdą czy nadinterpretacją. Każdy musi sobie sam odpowiedzieć na pytanie, czy ten związek go krzywdzi i wyniszcza. Jedną kobietę wykańcza i upokarza określony pakiet zachowań partnera, innej to-lotto i może z tym żyć bez uszczerbku dla swojej psychiki aż po grób. Każdy ma inny próg wrażliwości. Nie mam prawa nikogo ani utwierdzać w przekonaniu, że żyje w przemocowym związku, ani od takiej konkluzji odwodzić.  
3.      Nie. Nie uważam, że teraz jest już na cokolwiek za późno (przeważnie piszą to kobiety z pewnym życiowym i związkowym stażem, ale i młodsze taki fatalizm też dopada). Bo że niby sparzone tak dotkliwie będziecie skazane na samotność. Bo nieufność, bo zmarnowane najlepsze lata, bo wiek JUŻ NIE TEN. O co kaman z tym wiekiem?!  Mamy wiek dwudziesty pierwszy. Coś z nim nie tak? Dziewczyny, liczy się to, czy potraficie nadal marzyć, przekuwać marzenia w cele, a te – w plany. A i bez tego świat pokocha Was za najważniejszą rzecz – za to, że nie będziecie próbowały mu się podlizywać. Nie zapominajcie też, że macie asa w rękawie – zostałyście zaszczepione na psychofagię. To droga acz cenna kuracja. W przyszłości skrzywionego manipulanta odrzuci każda komórka Waszego organizmu. Macie więc większe niż kiedykolwiek szanse na związanie się z kimś w równym stopniu dającym poczucie bezpieczeństwa, co intrygującym. Zresztą otwiera się przed Wami morze nowych perspektyw, obojętne czy z mężczyzną u boku czy bez, bo jak powiedziała Anna Kossak:
Ludzie są różni. Pójściem na łatwiznę może być wejście w związek lub bycie singlem, i co z tego? Problem jest wtedy, kiedy traci się czas: na bycie singlem, kiedy się kogoś kocha i wystarczy trochę wysiłku, aby być razem, lub na bycie w związku pełnym frustracji, nudy i rutyny, kiedy samotność byłaby szansą na rozwój. Niektórzy spotykają kogoś na całe życie, inni na jakiś jego fragment. Są też tacy, którzy umieją być z kimś, ale nie boją się być ze sobą.

4.     Nie. Nie kupuj książki ani nie czytaj bloga, jeśli szukasz tu odpowiedzi na pytanie, jak wyprostować skrzywionego albo jak samej się skrzywić, żeby się doń dostosować. On nie jest chyba ciężko ranny, w śpiączce albo ubezwłasnowolniony, prawda? Więc jeśli ma problem, a miałby życzenie, to może zająć się nim sam. A wiesz o co tu chodzi? O to, że z was dwojga to on ma problem, ale tylko Ty masz życzenie. To jest właśnie istota współuzależnienia. Przemoc emocjonalna ma wiele twarzy, ale zawsze jeden koniec - rozdygotana, niezdolna do logicznego myślenia, przerażona a mino to gotowa do kolejnych poświęceń kobieta. Ja napisałam nie o tym, jak sobie tego garba powiększać, tylko jak go zrzucić.
5.     Nie. Nie zgadzam się z tezą, że trzeba pozostawać z patologicznym partnerem bo nie ma innego wyjścia. Wybór ma KAŻDY. Wyborem jest odejście i wyborem jest trwanie. Pytanie tylko, czy szukamy sposobu, żeby odejść, czy powodu, żeby trwać. Wg mnie nie można normalnie funkcjonować i godnie żyć pozostając z zaburzonym człowiekiem w jakiejkolwiek relacji. Stałej, tymczasowej, z doskoku, na próbę (zwłaszcza kolejną próbę). Każdy rodzaj relacji z kimś takim ma na celu jedno - najpierw zrobienie melodramatycznego show, później wykorzystanie a na końcu pastwienie się. Liczenie na cud (a w szczególności na to, że Wy jesteście go w stanie sprawić) to tylko kolejna oznaka współuzależnienia. Jest oczywiste, że wszystkiego – wspólnych dzieci, kredytów, mieszkania, nie da się odciapać nożem w jeden dzień*. To wszystko trwa. Warto jednak wyznaczyć sobie plan, harmonogram odwrotu i za wszelką cenę trzymać się go. Uciekać krokiem dystyngowanym acz dynamicznym. A po wszystkim - zero kontaktu. Mój tata mawiał: rzeczy materialne to rzeczy nabyte i wszystko można nabyć po raz drugi. Żyjąc na własny rachunek i na choćby mniejszym, skromniejszym ale wyłącznie własnym kawałku podłogi nie będziecie uzależnione od nieobliczalności (również finansowej) zaburzonego partnera. A dzieci? Dzieci współdzieląc świat kogoś takiego bacznie się przyglądają, jak wygodnie żyje się człowiekowi, dla którego pojęcie moralności i zasad jest pustym dźwiękiem i pójdą w świat z przeświadczeniem, że to jest normalne i takie życie się kalkuluje. Warto przynajmniej dać im szansę na zobaczenie czegoś lepszego oraz na… usłyszenie słowa „przepraszam” z Waszych ust. Mają prawo wiedzieć, jak doszło do tego, że zabrnęłyście tak daleko i nie odnotowałyście punktu krytycznego. I nie ma się czego wstydzić. W związku z zaburzonym partnerem kobiety popełniają błędy od samego początku, a to, że wreszcie postanowiłyście z tym skończyć tylko czyni Wam honor. 
Kiedy po raz pierwszy podejmujesz decyzję, która budzi twój sprzeciw moralny, wtedy jest najtrudniej. Za drugim razem trochę lżej, rozgrzeszasz się w myślach za ten pierwszy raz. I tak dalej. Ale nigdy nie pozbędziesz się zgagi w przełyku na wspomnienie chwili, kiedy mogłaś powiedzieć „nie”. [Jodi Picoult] 

* (to nie dotyczy przemocy fizycznej, w przypadku której dzień to maksymalna jednostka czasu na wypad z baru)
6.     Nie. Nie zamierzam dalej prowadzić tego bloga w poprzednim formacie, co nie oznacza jego śmierci, bo przychodzą tu wciąż nowe dziewczyny szukające wsparcia i potwierdzenia, że wszystko z nimi w porządku, tylko towarzystwo powinny zmienić. Być może pojawią się jakieś kwestie do doraźnego poruszenia, ale zasadniczo tu i w książce powiedziałam już wszystko, co w danym temacie miałam do powiedzenia. Blog był dla mnie inkubatorem, książka – oczyszczeniem, ale nie da się prowadzić samochodu ciągle patrząc we wsteczne lusterko. No chyba, że cofamy, ale nie taki był sens tego ćwiczenia. Cieszę się, że ktoś jeszcze może mieć z moich doświadczeń pożytek ale umiar to fajna rzecz. W pewnym momencie wyobraziłam sobie siebie za rok albo dalej w charakterze cioteczki-dobra-rada na internetowym posterunku i zrobiło mi się słabo. Dziś jestem już też zbyt świadoma złożoności zjawiska wiktymizacji i ogromu pracy, jaki ofiara przemocy musi włożyć w zmiany, żeby nie dostrzec, że Internet jest zbyt powierzchownym narzędziem nienadającym się do skutecznego pomagania ofiarom przemocy a jedynie do zasygnalizowania problemu. Cyberprzestrzeń odbrązowiła się dla mnie. Z ulgą wycofałam się ze wszystkich FBooków, GLine’ów, NKlas oraz postarałam się, żeby mój blog nie przekształcił się w forum a pozostał czytelnią. To może brzmi dziwnie, niemal jak plwanie we własne gniazdo, bo moja wiedza miała swój początek w sieci. Jednak to właśnie chcę powiedzieć – sieć należy potraktować jako pas startowy, narzędzie, możliwość jedną z wielu a nie docelowe miejsce rzetelnego, systemowego rozwiązania problemu. Internetowe „punkty zborne” są na krótką metę odpowiednim miejscem tylko do tego, żeby dowiedzieć się, że nasz problem nie jest odosobniony, jednak przedawkowane – bywają zastępczą postacią uzależnienia, próbą wejścia w kolejną symbiotyczną relację, w której jeden – początkowy etap detoksykacji jest przerabiany (a raczej rozgrzebywany) wciąż i wciąż na nowo. Przeważnie kończy się na licytowaniu się nieszczęściami (jak to mawia brat Sary Strudwick – licytowaniu się, czyja noga jest bardziej złamana) oraz życzeniowym, przedwczesnym ogłaszaniu przezwyciężenia problemu (już w kilka zaledwie miesięcy od zakończenia na wskroś chorego związku lub nawet w trakcie jego trwania), podczas gdy w głowach nadal panuje zamęt. Te dziewczyny nikogo nie chcą oszukać. One chcą w to wierzyć, ale wirtualne klepanie się po łopatce to trochę za mało, żeby się ziściło. Do konkretnych refleksji skłoniła mnie pewna prosta obserwacja – te kobiety, których praca nad sobą przybiera imponujący wymiar oraz ci ludzie, którzy udzielają im pomocy najskuteczniej, nie zadomawiają się w Internecie. Wszystko sprowadza się do oczywistej prawdy – real trzeba leczyć/naprawiać w realu. Tylko tu też jesteśmy w stanie zweryfikować swoje postępy. Te kobiety, które zmierzyły się z przyczyną a nie skutkiem, zakochały się w swoim nowym, racjonalnym stanie, ćwiczeniu asertywności, gotowości do podejmowania wyzwań i poczuciu panowania nad swoim życiem. Z mojego doświadczenia wynika, że do identyfikacji i resekcji przyczyn współuzależnienia potrzebne jest nie grzęźnięcie w kolejnym matrixie tylko codzienna praca nad swoimi reakcjami  (czytaj: nauka przełączania emocji na rozsądek w wymiarze rzeczywistym), wspieranie się literaturą, szukanie nowych aktywności i relacji odbudowujących poczucie własnej wartości oraz pomoc fachowca z glejtami.
Jestem w stanie kontrolować tylko to, czego jestem świadom. To, czego nie jestem świadom ma kontrolę nade mną. [John Whitmore] 
7.     Tak. Uważam, że po życiu w przemocowo-współuzależnieniowej toksynie należy skorzystać z fachowej pomocy zewnętrznej. Przynajmniej w fazie początkowej, żeby się wzmocnić przed kolejnymi etapami procesu. Zaburzony osobnik potrafi na tyle skutecznie nadwątlić i rozchwiać najsilniejszą nawet konstrukcję psychiczną, że przyda się pomoc psychoterapeuty. Osinowy kołek, czosnek i okadzanie to za mało. Tu trzeba zawodowca. ALE fachowej pomocy należy szukać roztropnie, bo można narobić szkód w i tak już uszkodzonej materii. Problem problemowi nierówny i ten, kto skutecznie leczy arachnofobię niekoniecznie będzie wiedział, jak skutecznie pomagać ofiarom przemocy emocjonalnej.  
8.  Nie. Nie uważam, że miałyśmy pecha spotykając na swojej drodze psychofaga. Wręcz przeciwnie. Dla mnie to był punkt zwrotny i odtrąbiony sygnał do zmian. Bez tego doświadczenia byłabym niekompletna i nie dowiedziałabym się o sobie wielu ważnych rzeczy, bez których, co dziś już wiem, zwyczajnie nie da się żyć. Większość ludzi na świecie czeka na moment, który diametralnie odmieni ich życie albo na ZNAK. Dla jednych ten moment przychodzi pod postacią wygranej w totka, dla innych pod postacią psychofaga.  Ja zapewne bez „pomocy” psychofaga niektórych wskazówek szukałabym dłużej. Wydaje mi się, że przy odpowiedniej dozie determinacji po takim doświadczeniu każdy potrafi wyłuskać TO COŚ, co pozwala włączyć turbodoładowanie. Psychologia takie zjawisko nazywa rozwojem pourazowym (odsyłam do prac panów L. Calhouna, R. Tedeshi’ego i P. Izdebskiego). Bez wdawania się w niuanse – jednych trauma łamie i z każdym kolejnym dniem wyżera coraz większą dziurę, u innych uaktywnia takie obszary, jakich istnienia u siebie nawet nie podejrzewali. Liczy się podejście i wola odgadnięcia, co nasze życie miało nam do powiedzenia, podrzucając nam pod nogi taki krowi placek. Wydaje mi się, że nikt z nas nie rodzi się z tendencją do bycia albo przegranym albo zwycięzcą. A skoro tak, to odpowiednie podejście do ew. porażek można w sobie wykształcić. Może właśnie po to psychofagi i kataklizmy są potrzebne ludzkości – żebyśmy mogli sprawdzić, ile w nas „bohatera w swoim domu” i wprowadzić niezbędne korekty albo wręcz diametralne zmiany.
Ofiara to ktoś, kto uważa, że nie ma na nic wpływu. Ale też, że z powodu cierpienia coś mu się należy. Choćby większy szacunek. Nikomu nic się nie należy. Mamy to, co sobie wypracujemy. Dobrymi uczynkami, współczuciem, pracą nad sobą. Bycie ofiarą albo bohaterem to wyłącznie kwestia świadomości, a nie okoliczności. [Philip Zimbardo, Wywiad “Szkoła bohaterów”,  Zwierciadło nr 4, kwiecień, 2013.]
9.      A nade wszystko warto zapamiętać jedno – TO (i już same najlepiej wiecie co) MIJA. Musicie jednak podjąć pewien wysiłek i przestać bać się zmian czyli wyjść ze strefy pozornego komfortu. W ostatnich latach wykonałam kilka takich salt przez plecy, że jedno stało się dla mnie jasne – gotowość do zmian daje nam wolność, a pogodzenie się z ewentualnością straty, paradoksalnie, przynosi spokój. Nikt przy zdrowych zmysłach nie obieca Wam, że po wszystkim już nigdy więcej nie dostaniecie zapalenia pęcherza, nie utkniecie w korku przed ważnym spotkaniem, nie przypalą się kotlety, nie zepsuje się samochód a pewnego dnia spłynie na Was ZEN i zaczniecie lewitować. No, nie liczyłabym na to. Możecie jednak liczyć na coś znacznie lepszego – będziecie mogły bez wstydo-wstrętu popatrzeć na swoje odbicie w lustrze, bo nie zobaczycie tam rozjazdu między swoim wnętrzem i zewnętrzem, słowem i czynem, emocjami i rozsądkiem. To się spójność nazywa. Ewentualnie harmonia. A może zrównoważenie dwóch głów? Jak dla mnie – bezcenne.  
A może właśnie to jest taki moment, żeby zamiast postanawiać, że kiedyś pomyślę, podjąć jakieś decyzje? [Katarzyna Grochola]