Nie wiesz, kiedy i jak to się stało.
Stopniowo, niezauważalnie, latami zabrnęłaś w relację z kimś, kogo nie znasz…
To już nie jest Twój idealny, charyzmatyczny partner. Maska opadła. Nagle dostrzegasz twarz emocjonalnego przemocowca. Twarz psychofaga.
I wtedy próbujesz się z tego wyrwać. Musisz się wyrwać, bo niebawem zostanie z Ciebie rozmontowany psychicznie wrak człowieka.
Zaczyna się nierówna walka zdrowego rozsądku z chorymi emocjami.
Czujesz, jakbyś miała dwie głowy, mówiące różnymi językami i przekrzykujące się nawzajem, a Ty nie wiesz, której z nich masz usłuchać.



Miniarchiwum

Tu znalazły swoje miejsce te posty, które z różnych względów nie trafiły do książki, a jednak żal mi się z nimi rozstawać :)

*********************************************************


18 maja 2013
CZAS W UJĘCIU TOKSYCZNYM

Nie od dziś wiadomo, że czas to jeden z naszych najcenniejszych aktywów. Nie ograniczałabym się tylko do tego, że czas to pieniądz. Dla mnie mój czas to głównie mój rozwój, relacje z ludźmi, przyjemności, relaks i wreszcie emocje. Żeby sobie zaoszczędzić czas na to wszystko, człowiek wymyślił najpierw koło, a potem e-maile. Toksyczni ludzie okradają swoje otoczenie z tego cennego aktywu, bo właśnie znalezienie „właściwego” dawcy jest ich pomysłem na zaoszczędzenie sobie ich własnego czasu. I nie gra tu roli, czy toksykiem jest mąż, szef, koleżanka, czy nawet własny rodzic oraz czy toksyk jest haremowym logistykiem, alkoholikiem, borderem, emocjonalnym lub finansowym bluszczem. Pasożytowanie na Twoim czasie jest ich znakiem rozpoznawczym.  

1.     Jesteś okradana z czasu, który (na skutek wycofania i bierności toksycznego partnera) z coraz większą intensywnością inwestujesz w niego i wasze wspólne sprawy z całkowitym pominięciem własnego dobrostanu. Jest Ci sugerowane, że potrzeby partnera są ważniejsze od Twoich, a każdy Twój opór i żądanie zmiany proporcji zaangażowania w składowe waszego wspólnego życia nazywany jest egoizmem. Z biegiem lat retoryka toksyka-pasożyta doprowadza do tego, że czujesz się roszczeniowa, choć w potrzeby partnera i związku to Ty wkładasz najwięcej wysiłku, akceptując rzekomy obiektywizm jego bierności i jego prawo do bycia ważniejszym od Ciebie.

2.     Toksyk-pasożyt nigdy nie ma czasu dla Ciebie. Nie zastanawia się, co mogłoby sprawić Ci przyjemność, odciążyć, przyjemnie zaskoczyć. Nie wykazuje inicjatywy w codziennych kwestiach bytowych albo istotnych dla waszej relacji w ramach współmierności w dawaniu i braniu. Działa przy tym podstępnie, gdyż w słowach deklaruje gotowości do partnerskich zachowań, równoważności w zaangażowaniu w obowiązki, jednak na tym przyjemności się kończą. W życie wdraża zaledwie nikły procent tego, co deklaruje. Wiele kobiet utożsamia same deklaracje z działaniami.

3.     Dla toksyka-pasożyta nigdy nie ma dobrego czasu na porozmawianie na trudne tematy, o problemach w waszym związku albo (nie daj Boże) na temat Twoich problemów (zawodowych, zdrowotnych, emocjonalnych, rodzinnych). Nawet jeśli uda Ci się wyszarpać od niego trochę uważności i zmusisz go do wysłuchania swojej sprawy, to jest ona kwitowana szybkimi ucinającymi frazami w stylu: Nie rozumiem, jak ja mógłbym ci pomóc. Nie mieszaj mnie do tego. Trzeba było myśleć wcześniej. To są twoje sprawy. Ja się na tym nie znam. Jesteś dużą dziewczynką – poradzisz sobie. Ktoś taki z pewnością jednak znajdzie czas na dyskusje o sobie, swoich planach, chorobach, problemach. Masz być wtedy empatyczna, współczująca, wspierająca, poszukująca rozwiązań.

4.     Praca toksyka-pasożyta jest zawsze ważniejsza od Twojej pracy. Jeśli macie dla przykładu spiętrzenie problemów rodzinnych, to dla toksyka-pasożyta oczywiste jest, że to Ty z Was dwojga musisz je pozałatwiać kosztem własnego życia zawodowego i czasu pracy a nie on. Jego kariera jest przecież priorytetem Was obojga, Twoja kariera to tylko Twój problem a i to mniejszej wagi.

5.     Toksyk-pasożyt zajmuje Ci cenny czas angażując Cię w swoje pozornie wizjonerskie, a w rzeczywistości oszołomskie pomysły. Ty, chcąc go wesprzeć i nie urazić, poświęcasz jego ideom swoją inicjatywę, wiedzę, pieniądze, emocje (CZAS), on w odpowiedzi porzuca swoje projekty tak szybko, jak je wymyślił i pozostawia Cię na „polu walki” samą, żeby po jakimś czasie albo spić śmietankę z ew. sukcesu jako „ojciec projektu” albo obarczyć Cię winą za ew. niepowodzenie jako „generalnego wykonawcę”.

6.     Tracisz mnóstwo czasu na poszukiwanie sposobów dotarcia do toksycznego partnera, tłumacząc sobie, że „on nie rozumie” naganności swoich zachowań i musisz mu to jakoś wyjaśnić. Jednak ilość Twoich argumentów i starań nigdy nie przeradza się w jakość jego zrozumienia. Popełniasz błąd u podstaw, bo skuteczna komunikacja z kimś takim jest zwyczajnie niemożliwa. On słucha i rozumie tylko te rzeczy, które chce usłyszeć i zrozumieć, a nie te, które Ty próbujesz mu przekazać. To o nim są te porzekadła o wpadaniu w jedno ucho i wypadaniu drugim, o spływaniu jak po kaczce i rzucaniu grochem o ścianę. A Ty zapętlasz się i masz wrażenie, że… zaczynasz już rozmawiać sama ze sobą, a i to po raz piąty na ten sam temat. Na takich jałowych próbach komunikacji mijają Ci miesiące i lata...

7.     Związek z toksykiem kradnie Ci lata życia, ponieważ on, w przeciwieństwie do Ciebie, wchodzi w relację z zatajonym przed Tobą założeniem, że kiedy tylko najdzie go ochota zrezygnuje z Ciebie bez najmniejszych oporów i prób ratowania czegokolwiek. Pozbywa się partnerek (przyjaciół, pracowników), jak bogaty paniczyk butów po jednym sezonie – bez żalu, wątpliwości, renowacji, konserwacji, żeby bardzo szybko i bez zbędnych sentymentów wejść w kolejną relację, którą najprawdopodobniej zapoczątkował jeszcze w czasie, kiedy był z Tobą. Najpierw inwestujesz lata w życie z nim, a potem sporo czasu na podniesienie się (emocjonalne, finansowe, psychiczne) po zakończeniu tego związku.

8.     Jeśli dorobiliście się wspólnych pociech, to w ich codzienne wychowanie i utrzymanie będą w przyszłości zaangażowani wszyscy tylko nie on. Zajmowanie się dziećmi jest dla niego oczywiście stratą czasu. Niech inni poświęcą swój własny. On może być tatusiem od święta i na pokaz bez ponoszenia finansowych i czasowych konsekwencji współmiernych do bycia rodzicem, czyli pół na pół. Jego zaangażowanie można oszacować od 0 do 10% potrzeb dziecka. Co najwyżej, w przypływie gotówki (której mu co do zasady brakuje) można liczyć na jakieś (odpowiednio spektakularne i raczej krótsze niż dłuższe) inwestycje w dziecko, którego potrzeby NIGDY nie są ważniejsze niż jego własne. Jeśli ktoś ma niedojadać na skutek jego finansowych porażek, to z pewnością będą to dzieci a nie on. Niech inni też poświęcą swój czas na zarobienie na jego dzieci. On ma przecież „obiektywne trudności, pecha, wrogów”. W ten sposób toksyk-pasożyt okrada z należnego czasu i poświęcenia również własne dzieci. 

9.     W pracy toksyk również zajmuje się „czasowym złodziejstwem”. Znajduje sobie osoby, które są w stanie pociągnąć jego karierę. Żeruje na ich pomysłach, sumienności, lojalności i oczywiście czasie, w zamian dając klepanie po łopatce i uścisk ręki prezesa. Wielu osobom taki układ karmiciel-pasożyt, okraszony zupełnie bezwartościowymi „bonusami”, wystarcza i, nie orientując się w prawdziwej naturze tej relacji, trwają przy nim narażając się na stratę cennego zawodowego czasu, bo budują cudzy kapitał i częstokroć osłaniają wpadki i niekompetencję swojego szefa (cały czas za ów uścisk ręki).

Jeśli masz wątpliwości, do natury relacji, w jakiej pozostajesz możesz wykonać banalną tabelkę, w której po jednej stronie wpiszesz wszystkie korzyści, które z relacji z Tobą ma „wątpliwa” osoba oraz po drugiej stronie - korzyści, jakie w tym czasie zyskałaś Ty (a może straty?). Dla jasności obrazu proponuję odrzucić wpisywanie do tabelki takich abstrakcyjnych aktywów, jak:

- poczucie bycia docenionym,

- poczucie bliskości,

- poczucie przynależności do drugiej osoby,

- zadowolenie z bycia użytecznym bliskiej osobie,

- satysfakcja z budowania związku.

Osoby uzależnione od toksycznej relacji lubią sobie tłumaczyć takimi trudno mierzalnymi, choć ważnymi wartościami brak realnych, ukierunkowanych na drugą stronę zachowań ze strony partnera. Takie zastępcze wynagradzanie sobie uczucia wykorzystania przesłania dowody na ewidentne złodziejstwo.

Te walory są pustką, jeśli nie towarzyszą im adekwatne i współmierne działania partnera na Twoją rzecz. Bacznie przyglądaj się, czy rzeczywistą adresatką rzekomo na Twoją rzecz wykonywanych przez  partnera czynności jesteś Ty czy Ty przy okazji, albo czy działanie to w efekcie końcowym nie miało na celu nakłonienia Cię do jakiejś formy "rewanżu" albo zmydlenia Ci oczu, czyli manipulowania Tobą. Wczytaj się w to zdanie, bo to wielka różnica.

Każdy, kto zdoła wycofać się z toksycznej relacji nagle zyskuje mnóstwo czasu, który może zainwestować w siebie – swój rozwój, zdrowie, karierę, duchowość, pasje albo w ludzi, którzy są warci tego zaangażowania, bo umieją się zachować współmiernie - z szacunkiem do Twojego zaangażowania.

Nie szkoda Ci czasu?


*********************************************************

11 maja 2013
NIE CHCĘ – NIE MUSZĘ


Chciałabymm Wam dziś przedstawić dwóch panów, którzy mieli spory wpływ na mój stan świadomości.


Wayne W. Dyer – amerykański psycholog, wykładowca i pisarz, który dowodzi, że w każdej życiowej sytuacji mamy wybór: czy zachowamy się jak zwycięzca, czy jak ofiara. Gdy postępujesz jak zwycięzca, jesteś reżyserem, twórcą scenariusza i głównym aktorem w filmie swojego życia, jeśli jak ofiara – przypada ci rola statysty albo oświetleniowca. (Asia Olekszyk; sens, luty 2013)

Peter A. Levine – terapeuta i pisarz, który poświęcił się badaniu zjawiska traumy i zapobieganiu występowania zespołu pourazowego. Levine promuje bliską mi tezę, że aktywne zachowanie w momencie zagrożenia ma zbawienny wpływ na to, co się będzie działo z naszą psychiką już po ustąpieniu niebezpieczeństwa. Jako przykład podaje pewną dramatyczną historię. W 1972 roku w miejscowości Chowchilla w Kaliforni uprowadzonych zostało 25 dzieci. Porwano je ze szkolnego autobusu, uwięziono w furgonetkach bez okien i de facto żywcem pogrzebano na 30 godzin w opuszczonych kamieniołomach. Jeden z chłopców – Bob Barklay – podjął desperacką próbę ucieczki i uwolnienia pozostałych dzieci. Wydostał się przez dach przyczepy, zaczął kopać i namówił kilkoro innych dzieci do współpracy. Cała reszta była ze strachu sparaliżowana, apatyczna i wręcz broniła się przed ucieczką w obawie przed konsekwencjami. Jednak Bobowi udało się uwolnić siebie i resztę dzieci. W osiem miesięcy później przeprowadzono na tej grupie badania skutków traumy, jakiej doznały i okazało się, że… jedynie u Boba, choć on wziął na siebie największą odpowiedzialność i ryzyko, nie stwierdzono następstw tej dramatycznej sytuacji. Dla pozostałych dzieci psychiczna męka syndromu pourazowego dopiero się zaczynała. U niektórych nie ustąpiła zapewne nigdy.

Wróćmy na nasze poletko. W relacji z jednostką zaburzoną celem samym w sobie (obojętne, czy uświadamianym przez przemocowca, czy nie) jest powolna destrukcja psychiki partnerki. Taka wysoce toksyczna relacja co do zasady jest pasmem emocjonalnych huśtawek, dręczenia partnerki i spirali jej ustępstw oraz eskalacji na zmianę a to romantycznych, a to okrutnych, patologicznych zachowań przemocowca, w których prym wiodą wynaturzone kłamstwa i destrukcyjny schemat działania. Każda kobieta po takich przejściach powie Wam, że takie stopniowe, systemowe wyniszczanie, to nie mniejsza trauma psychiczna niż napaść bandyty.

Jeśli żyjesz z kimś takim, to musisz sobie uświadomić, że w takiej relacji, paradoksalnie, celem Was obojga jest oszukanie tej samej osoby – Ciebie. Ty starasz się oszukać samą siebie,  że może to wszystko Ci się tylko zdaje, że jeszcze uda Ci się do niego dotrzeć, albo że wpływ na taki stan rzeczy mają jakieś obiektywne przyczyny zewnętrzne, albo osoby trzecie tylko nie Twój partner. Jego zaś zadaniem jest przekonanie Ciebie, że to Twoje samooszukaństwo trzyma się kupy. Ty więc przesuwasz swoje granice, on – robi sobie z tego poligon do dalszej eksploatacji.

Organizm i psychika kobiety poddanej takiej wycieńczającej zabawie znajduje się na skraju wytrzymałości i w stanie ciągłej gotowości do kolejnych ataków i negatywnych niespodzianek, a mimo to nadal próbuje ratować tę relację. Towarzyszy jednak temu narastająca bezsilność i poczucie, że życie wymyka jej się spod kontroli, że nie ma na nie wpływu, a zarządza (i tym życiem, i jej nastrojami) jakiś szaleniec. Obniża się jej efektywność w pracy, pogarszają się relacje z ludźmi, odporność na choroby, i nawet wygląd staje się całkiem… niewyględny. Kobieta czuje się ogłupiała, apatyczna, bezwartościowa i nieatrakcyjna. Nadciąga epilog tego związku, bo zaburzony partner zbliża się do osiągnięcia swojego celu – całkowitego zdominowania i zdegradowania ofiary.

To w tym momencie rozpoczyna się dramatyczna walka z czasem. To teraz masz jedyną i niepowtarzalną okazję zatrzymać tę chorą spiralę i powiedzieć: nie chcę – nie muszę i na własne życzenie opuścić destrukcyjnego partnera.

Pomyli się każdy, kto powie, że w tym wyścigu z czasem chodzi o udowodnienie, że Twoje ma być na wierzchu, albo żebyś zdążyła pierwsza zakrzyknąć „Zaklepane! To ja pierwsza cię nie chcę!” Tu gra toczy się o dużo wyższą stawkę – o to, w jakim tempie później będzie się rekonstruować Twój umysł i serce (i czy w ogóle zdoła się zrekonstruować). Nie jestem naukowcem. Nie mam pojęcia, na czym to zjawisko polega, ale wiem ponad wszelką wątpliwość, że te ofiary przemocy, które reagują w sytuacji kumulacji okrucieństwa partnera szybciej od innych i samodzielnie wycofują się z tej relacji wykazując się decyzyjnością, wygrywają nie tylko cenny czas, ale też wyzwala się w nich jakaś specyficzna moc, która do kwadratu przyspiesza procesy zdrowienia i powrotu do świata normalności.  

Rozumiesz o czym mówię? Chodzi o to, żebyś to TY podjęła świadomą decyzję o wyjściu z tego związku bez czekania, aż partner być może zrobi to za Ciebie, pozbawiając Cię możliwości skorzystania z tego specyficznego wewnętrznego zasobu, który cholera wie, jak się nazywa. Może fighterstwo? Może buntownictwo? Może niepokorność? A może zwykła GODNOŚĆ? Ktokolwiek inny Tobą pokieruje w tej sytuacji, zechce sztucznie wywołać te przymioty i zmusić Cię do działania – rodzina, przyjaciele, psychoterapeuta – osiągnie cel odwrotny od zamierzonego – wczepisz się w tę relację pazurami i… będziesz jej bronić na przekór całemu światu. Decyzja i działanie musi wyjść od Ciebie. Sama sobie możesz zaimponować i udowodnić, że to Ty jesteś reżyserem swojego życia, a nie oświetleniowcem życia zaburzonego człowieka. Nie wolno przegapić tego granicznego momentu zanim przemocowy partner dokona ostatecznego spustoszenia w Twojej psychice, wpędzi w paraliż decyzyjny pod pozorem kolejnych prób naprawczych, żeby w efekcie końcowym zostawić Cię jak wylinkę.  

Podnoszenie się psychiczne, fizyczne, socjalne, materialne po czymś takim jest o wiele łatwiejsze dla tych kobiet, które zareagowały na ostatni dzwonek, spakowały oprawcę i go wyprowadziły ze swojego życia, albo (nawet nie bacząc na koszty) same wyniosły się z jego życia i odcięły wszelkie z nim powiązania. Przyglądam się z niemal naukowym zacięciem temu zjawisku u wielu kobiet-uchodźców z destrukcyjnych związków i widzę dowody. Ba! Ja jestem dowodem.

To bardzo ważny element ucieczki z toksycznej relacji. Mieści się w nim mnóstwo słów na literę „s”: sprawczość, samodzielność, samoświadomość, stanowczość, suwerenność, siła. Te słowa muszą się w pewnym momencie przeciwstawić innym słowom na „s”: strach, smutek, stupor, widmo samotności 

Apropos samotność. Im aktywniej zadziałacie w kluczowym momencie, tym większe też szanse na szybsze dojście do pionu w zakresie relacji damsko-męskich (a przecież nie zamierzacie docelowo pozbawić się tej sfery życia, prawda?). Powiem tak – żaden normalny mężczyzna, który pojawi się w Waszym przyszłym życiu nie ma obowiązku mierzyć się z Waszymi niedoleczonymi postpsychofagowymi traumami. Może się o nich kiedyś dowiedzieć podczas luźnej rozmowy przy lampce wina, ale nie wolno Ci wrzucać mu ich na garba jako swojego posagu. Twój przyszły partner ma prawo żyć z radosną, otwartą na nowe, świadomą swoich walorów, dojrzałą kobietą, a nie wyzutą z uczuć i ufności, przerażoną i przewrażliwioną drama queen, którą trzeba nieustająco oswajać, jak znarowione zwierzę.  

Ale to już jest temat na zupełnie inną rozmowę… :) 

Pozostające w związku z toksykiem dziewczyny zachęcam do weekendowej refleksji w powyższym temacie. Wszystkim pozostałym życzę absolutnie bezrefleksyjnego weekendu w jakimś miłym miejscu i miłym, nieobciążającym nas towarzystwie.


*********************************************************

20 kwietnia 2013
OCZY WYOBRAŹNI


[Do Idris.] 

Wiosna tej zimy wybuchła dla mnie FSZYSKIM co najlepsze, co sobie tylko mogłam wymarzyć, zażyczyć i zamówić. [Tfu, na psa urok, żeby nie zapeszyć.]
Ach, gdybyż to mogło być zakaźne, to wykupiłabym lot sterowcem i rozsiewała nadzieję jak biologiczną broń przeciwko zwątpieniu, które trzyma dziewczyny w toksycznych związkach z bez-nadziejnymi facetami.

Czy znacie (pamiętacie) ten paskudny stan, kiedy za całą radość, którą powinnyście czerpać ze związku z drugim człowiekiem musiała Wam starczać wyłącznie Wasza wyobraźnia? Oczy wyobraźni kobiety będącej w związku z człowiekiem-pułapką, człowiekiem-bombą-zegarową, muszą "zobaczyć" coś, czego nie ma i nigdy nie było, a raczej tylko na chwilę rozbłysło, jak uwodzicielska oferta Amber Gold. Taka kobieta musi sobie wymyślić beztroskę i spokój (że są), godność i zaufanie (że je ma), czułość, zaopiekowanie i lojalność (że ich doświadcza). To strasznie trudne i wyczerpujące zadanie – wyobrazić sobie wszystko, kiedy nie ma nic. A potem następuje jeszcze trudniejsza część zadania – utrzymanie idealnego wizerunku partnera i związku w sytuacjach, które alarmująco piszczą, dzwonią, wyją.

Zdarza mi się tamten stan wspominać w pozornie nieodpowiednim momencie – jestem na spacerze, jest słoneczny poranek, zatrzymuję się, wystawiam twarz do słońca, zamykam oczy i… uśmiecham się do siebie i do słońca. To wtedy przychodzi TA myśl: moja wyobraźnia może się wreszcie przeistaczać w kreatywność i nie zaśmiecam jej tworzeniem sobie nierealnych, śmiesznych w swojej niespełnialności wizji.  

W tym miejscu wyobrażam sobie jeszcze jedną rzecz zakończoną wielkim „ufff” ulgi. Oczy mojej wyobraźni próbują zobaczyć mnie w sytuacji, w której hipotetycznie zdecydowałabym się pozostać w obrażającym mnie, okradającym z rzeczy dla mnie najważniejszych związku, a „obdarowującym” jedynie ciągłym lękiem, niepewnością jutra, imitacją autentycznej bliskości suto przeplataną mieszanką raz to euforii, raz to fochów. To na wyobrażenie tkwienia w tym czymś nadchodzi owo uffff i jeszcze szerzej uśmiecham się z buzią wystawioną do słońca. Nigdy nie będę już zmuszona uczestniczyć w szaleństwie rytualnej destrukcji, której cyklicznie dopuszcza się zaburzony człowiek, żeby sobie urozmaicić swoje nudne życie-fałszywkę i dostarczyć chorych atrakcji swojemu otoczeniu. Przestałam być OTOCZENIEM. Jestem sobą, kreuję swój świat, siebie, żyję wedle zrozumiałych dla mnie wartości. ŻYCIE MA SENS. Na dzień dzisiejszy nie mam żadnego wielkiego celu poza uśmiechaniem się do słońca i docenianiem wszystkiego, co sobie „zwróciłam” przez ostatnie dwa lata. Cały czas wycofuję swoją źle ulokowaną energię i donikąd się nie śpieszę. 

Wczoraj na swoim wieczorze autorskim Maciek Bennewicz zacytował Sapkowskiego: 

Lepiej bez celu iść naprzód niż bez celu stać w miejscu, a z pewnością o niebo lepiej niż bez celu się cofać. 

Najlepsza decyzja, jaką w życiu podjęłam, to wycofanie się z… cofania się bez celu przy boku kogoś, kto potrafi tylko raz na jakiś czas porządnie cofnąć siebie i wszystkich w niego zaangażowanych. 

Dla byłych partnerek takich ludzi o przepracowaniu tematu świadczy wyzwolenie się z pociągu do tego charakterystycznego dreszczyka – uda się czy tym razem już się nie uda? Czy partner pogrąży znów całą rodzinę w skutkach swojego obłędu, czy tym razem zdążę złapać go za rękę i powstrzymać? Życie w ciągłym napięciu i oczekiwaniu najgorszego. I nie ma znaczenia, czy to dotyczy psychopaty, alkoholika, czy narcyza. Współuzależnienie partnerki w każdej z takich relacji działa identycznie. Wydaje Ci się, że TYLKO TY masz moc wyprostowania jego równi pochyłej lub wspomożenia go w jego chorym i zagrażającym bezpieczeństwu bliskich amoku (przez niego nazywanym wizją). Kobiety w takiej sytuacji chętnie poświęcą swoje pieniądze, dzieci, bezpieczeństwo formalnoprawne, reputację zawodową, będą ich wozić swoim samochodem, załatwiać papiery, organizować prawników, uruchamiać znajomości, partycypować w jego stratach i zobowiązaniach. Zrobią to wszystko, bo oczami swojej wyobraźni widzą happy end i uszczęśliwionego partnera. Czują się potrzebne, jedyne-jedyne, które go rozumieją, ale ostatecznie ich wysiłki i tak lądują w śmietniku. Dają się wciągać w to jałowe ratownictwo w zamian za czczą obietnicę nagrody i kumulacji (a psychofag w potrzebie potrafi pięknie obiecywać). 

Napisałaś, Idris, w poprzednim poście, że chętnie przeczytałabyś książkę o moim dalszym życiu. Otóż cud tego zjawiska, które obserwuję teraz polega na tym, że ono [moje życie] jest wreszcie normalne. Ludzie, z którymi obcuję to normalsi – godni i obliczalni, choć cudownie zwariowani. Praca się rozwija, stawia wyższe wymagania, ale w nagrodę daje możliwość wyjazdów w nowe miejsca i poznawania nowych ludzi. Wydanie książki sprawiło mi kupę frajdy, z ciekawością poznaję nowe obszary i swoje całkiem nieoczekiwane funkcjonalności oraz… kolejnych nowych ludzi. Syn rośnie w górę, pies wszerz, ja uprawiam hula-hop. Jest, Idris, NORMALNIE. Nie ma o czym pisać :)

Dziś książka, którą ew. jeszcze chciałabym napisać, to zbiorek opowiadań o ludziach, którzy na różnych polach postawili się niesprzyjającym okolicznościom, przeżyli i zażegnali dramat i ze spokojem, spełnieni uśmiechają się na porannym spacerze do słońca. Doceniają normalność, jak człowiek, którego długo bolał ząb i wreszcie ból ustąpił. Najpiękniejszy jest ten pierwszy kwadrans bez bólu. Ja od dłuższego czasu właśnie tak się czuję.

Już widzę tę książkę oczami wyobraźni :) oraz oczywiście wszystkich pozdrawiam weekendowo.


  

*********************************************************

KATASTROFA Z HAPPY ENDEM
9 marca 2013

Czy ktoś wie, jakie są statystyki skutecznych i trwałych „ucieczek” z przemocowych  związków? Szukam od dłuższego czasu i nie znajduję żadnych godnych zaufania danych. Mogę się więc wesprzeć jedynie na moich własnych amatorskich obserwacjach. Od dwóch lat obracam się w miejscach i środowiskach w taki bądź inny sposób związanych z tematem przemocy emocjonalnej. Moje prywatne statystyki są przerażające – mooooże 10% kobiet z tego definitywnie wychodzi.

Zauważyłam ostatnio, że ewidentnie fascynują mnie historie ludzi (a najlepiej kontakt z nimi), którzy wykonali rwanie całym ciałem i całą psychiką, żeby ratować siebie albo jakieś istotne wartości. Człowieczeństwo bowiem poznaje się w sytuacjach kryzysowych, a czymże innym jest, jak nie sytuacją kryzysową, ucieczka z przemocowego związku?

Z tego samego powodu od zawsze uwielbiałam… filmy katastroficzne. Najpierw poznajemy bohaterów w normalnym, uładzonym, bezpiecznym życiu. Prawda nadchodzi niebawem – wraz z kataklizmem (lawiny, sztormy, płomienie, plagi, kosmici, końce świata). To wtedy przekonujemy się, kto jest kim i ile warte są wcześniejsze deklaracje, machanie szabelką i gra pozorów. „Tragedia Posejdona”, „Dzień Niepodległości”, „Dwanaście Małp”, „Płonący wieżowiec”, „Port lotniczy”, „Pojutrze” a nawet (co mi tam) „Titanic”. To na tych filmach „uczyłam się”, że ci, co najwięcej gadają, później najszybciej spieprzają i żeby uratować swój nędzny tyłek poświęcą kobiety, dzieci i starców. To na tych filmach też dowiadywałam się, jak cenną jest w skrajnych okolicznościach wola walki i umiejętność podjęcia ryzyka. 

Ostatnio podobny dreszczyk przeżyłam oglądając film, który Wam gorąco polecam – „127 godzin” Danny'ego Boyle'a (to ten, który zrobił „Slumdoga” czy „Trainspoting”, którego znów fanką nie jestem). Film jest może nie wybitny, ale naprawdę dobry, bo wspaniała jest historia, którą opowiada. Ja już pomijam kreację Jamesa Franco, świetne zdjęcia i zaskakujący miks muzyczny, bo to widać i słychać. Chcę tu opowiedzieć, o czymś, czego nie widać, a we mnie siedzi od wielu dni, odkąd go obejrzałam. 

Przez cały film byłam każdym mięśniem i uzwojeniem mózgu z bohaterem – Aronem Ralstonem. Paradoks – alpinista, człowiek, który od dziecka po górach się porusza i jest przewodnikiem, zostaje uwięziony w pozornie niegroźnym miejscu w kanionie, do którego tacy jak on jeżdżą się przewietrzyć, a nie uprawiać ryzykowne sporty.

Film jest dynamiczny mimo uwięzienia w ekstremalnie ograniczonej przestrzeni. To ten sam motyw, który został wykorzystany przez Rodrigo Cortesa w „Pogrzebanym”. Tam cały film toczy się faktycznie w trumnie, w której pod ziemią terroryści ukrywali pewnego Amerykanina. Jeden człowiek + jeden telefon komórkowy + jedna zapalniczka + trumna, a widz trzymany jest w maksymalnym napięciu przez 90 minut, czyli tyle, ile miał do dyspozycji uwięziony bohater.

To samo tutaj – jeden człowiek + jeden głaz + jeden skromnie wyposażony plecak, a w efekcie skrajne emocje gwarantowane na... 127 godzin. Tym bardziej skrajne, że to wszystko oparte na faktach.

Ten film, a raczej ta historia to żywy dowód na to, że pogranicze życia i śmierci albo bliskie temu dramatyczne wydarzenie dookreśla nas, jako człowieka. O przetrwaniu decyduje kondycja psychiczna, wola życia i nadzieja na to, że z każdej, nawet najbardziej przekichanej sytuacji można się wydostać, a przynajmniej należy próbować. Taki zestaw wyzwala w człowieku pomysłowość, a nawet niezbędną do przeżycia dozę poczucia humoru. Ktoś może powiedzieć – tere-fere, zaraz tam człowieczeństwo – to tylko wyrzut adrenaliny i genetyczny imperatyw ratowania jednostki jako przedstawiciela gatunku. Doprawdy? Proponuję obejrzeć film i wtedy pogadamy. Liczy się bowiem nie tylko to CZY przeżyjemy, ale głównie JAK to zrobimy i JAKIE WNIOSKI z tego wyciągniemy.

Wrócę do tego, od czego zaczęłam – to jest właśnie to, dlaczego prowadzę ten blog. Ja tu w gruncie rzeczy czekam na historie tych 10% uciekinierek. Jestem ciekawa tego, w jaki sposób siebie ratowałyście, jaką się wykazałyście pomysłowością, w jaki sposób wykorzystałyście szansę na nowe życie, jak Wam było trudno, ale mimo tego wygrzebałyście się z tej skalnej szczeliny.

Już we wrześniu zeszłego roku napisałam – nie chce mi się już pisać (i słuchać też) o psychofagach. Nie ma nic nudniejszego niż słuchanie po raz trylionowy o tych samych zachowaniach facetów odlanych z tej samej wadliwej matrycy. Są tak powtarzalni, że aż śmieszni. Wiecie? Oni są dla mnie jak szczury. Wiem, że istnieją, że są cwane, ekspansywne, bezwzględne i… obrzydliwe, ale nie zajmuje mnie analizowanie, czy to szczur wodny, polny, laboratoryjny, czy kanalizacyjny, jakiej długości mają ogony i plany na wieczór. Dlatego nadałam im wspólne imię bez wnikania w podgatunki - psychofag. Są istotni tylko z tego względu, że nie sposób w temacie "przemoc" pominąć postaci samego przemocowca, ale to nie oni mnie interesują. TO WY MNIE  INTERESUJECIE. Wy i Wasze historie. Przepraszam zatem te koleżanki, których komentarzy dotyczących opisów zachowań psychofagów na bloga nie wpuszczam. Nie robię tego ze złośliwości, lenistwa, czy poczucia wyższości. To matczyny odruch. Rozumiem tę Waszą potrzebę, bo sama to robiłam, ale właśnie dlatego, że robiłam to wiem, że w ten sposób nadal patrzycie na świat jego oczami i myślicie jego głową. Na mój gust naszej głowy (a nawet dwóch) nam w zupełności starcza, żeby myśleć samodzielnie. Istnieje konstruktywne zagłębienie się w temat „psychofag” (na etapie stwierdzania, kim jest człowiek, który okazał się kimś innym niż deklarował) oraz destrukcyjne zagłębianie się temat „psychofag” (czyli gadanie o nim, żeby się jeszcze trochę do niego „mentalnie poprzytulatać”).

Ból i mówienie o bólu jest częścią tego procesu. Zgadzam się – mówcie o bólu, ale i o tym, jak z tym walczycie i co Wam się udaje. Natomiast panuje tu stanowcze embargo na wwóz informacji o tym, co psychofag napisał w smsie, co zrobił, a czego nie, bo w ten sposób nadal żyjecie JEGO, a nie WŁASNYM życiem.

Znam miejsca, gdzie kobiety nie robią nic innego, tylko latami licytują się, której nieszczęście jest bardziej nieszczęśliwe i której psychofag jest bardziej psychofaży. Mało tego, doradzają sobie, jak przetrwać w chorej relacji ze zdeprawowanym facetem. Dżizys! 

A ja mam taką ambicję, żeby tutejsze Czytelniczki były w tej 10%-owej elicie wychodźców z toksycznych związków, a nie tą 90%-ową większością, która z jakichś względów chce pozostać w górskiej szczelinie.
**********************
17 listopada 2012


2 minuty 44 sekundy



Dziś znów pozwolę sobie wyciągnąć Was na „spacer” do świata moich fascynacji. Wedle tej samej co zawsze homeopatycznej zasady – podobne leczyć podobnym. Skoro już miałyśmy skłonność do wdepnięcia w ten sam typ łajna, to możliwe, że mamy też ten sam rodzaj wrażliwości estetycznej, która mnie osobiście pomogła wygrzebać się z tego. Wierzę więc, że na zasadzie analogii i Wam pomaga. Jak Wam wiadomo, o łajnie już mi się gadać nie chce, ale o wygrzebywaniu się z niego – a i owszem.
Tym razem porywam Was do dziwacznego, ekscentrycznego, ale jakże intrygującego świata malarstwa surrealistycznego (współcześni surrealiści preferują określenie realizm magiczny). Mówię Wam, to lepsze niż psychotropy, trawa, albo mieszanka czystej z szampanem i haluny. Mnie te obrazy odwiecznie zaskakują i  dostarczają bodźców mojemu ciekawskiemu, nadpobudliwemu umysłowi i zmuszając go do wyhamowania i zadziwienia. Fantastyczne, fantasmagoryczne, dekoracyjne, baśniowe, gotyckie, bogate w detal malarstwo surrealistyczne (teraz już częstokroć dygital) daje wyobraźni ogromne możliwości, podpowiada więcej niż jeden wariant wizji. Można sobie zobaczyć, co się chce. Oglądając te obrazy, czuję się jak wyrwana z głębokiego snu z jego niedośnionymi strzępami w głowie. Wy też „gubicie” swoje sny zanim rano dojdziecie pod prysznic? A surrealiści je chyba pamiętają, skoro potrafią to namalować.
Buntuję się, kiedy ktoś chce na siłę rozszyfrować znaczenie tych obrazów. One żyją własnym życiem i może wcale nie muszą nic znaczyć. Może tylko mają być. Bo one takie właśnie są – tak samo intuicyjne, skłębione, zagmatwane, jak nasze sny, marzenia, lęki i inne wytwory podświadomości. Tu nie obowiązują trzy wymiary, pięć zmysłów, jedna grawitacja ani nawet sens. Tu niczego nie możemy być pewni, bo tu obowiązuje jedno prawo - nieskrępowanie
George Grie, Vladimir Kush, Tomasz Alen Kopera, Jacek Yerka, Tomasz Sętowski, Alexandr Dolgikh, Jarosław Kukowski, Igor Morski i Yuri Laptev

Współczesna surrealistyczna pierwsza liga. Diabelnie utalentowani wizjonerzy „skażeni” przez swoich „przodków”: Dalego, Beksińskiego, Malczewskiego, Boscha, a może nawet renesansowego Arcimboldo. Gdybyście ich jeszcze nie znały, to przedstawiam, bo ich obrazy burzą porządek rzeczy w głowie i spokój w sercu mojem.
Nie wiem właściwie dlaczego to tylko mężczyźni. Może kobiety, oprócz Fridy Kahlo, mają więcej oporów w obnażaniu przez sztukę świata swojej podświadomości? Muszę o tym pomyśleć.
Jeśli codzienność Was przytłacza, przeszłość udręczyła, a przyszłość nie wygląda kolorowo, to  dajcie się zaprosić na wycieczkę z cyklu obraz-i-dźwięk. Na wycieczkę w miejsca, których nie ma, środkami lokomocji, które nie istnieją, w nie-rzeczywistość, która może jednak gdzieś jest. Może w naszej głowie?
„Nakręciłam” dla Was filmik z tym, co mnie magicznie (sur)realizuje. Zróbcie mi przyjemność, nalejcie sobie drinka, wyłączcie światło, ustawcie muzykę na maksa, włączcie ten filmik na full-screenie i poświęćcie sobie 2 minuty i 44 sekundy.
[KONIECZNIE zaznacz w prawym dolnym rogu na ikonce narzędzi rozdzielczość (change quality) - 720 HD]
 
P.S. Wiem, z czym walczycie i że wszelkie wygibasy artystyczne są dla Was (nomen omen) abstrakcją i zabawą zastrzeżoną dla jakichś „innych”. Ale rozejrzyjcie się - świat jest tak piękny, dziwny i zaskakujący, że szkoda Waszego czasu, dziewczyny, na próby ożywienia zdechłego i uczłowieczenia nieludzkiego. Lepiej zająć się własnymi magicznymi realizmami, choćby w wersji mini, niż karmić czyjąś psychodelię.
********************************



 3 września 2012
MIŚ Z KWIATKIEM

Jeśli poszukiwalibyście w sieci czegoś, co jest kwintesencją, swoistym wzorcem z Sevres toksycznego związku, to z pewnością nie znajdziecie nic lepszego niż teledysk „Love The Way You Lie”.

Teledysk obejrzano na youtubie w ciągu pierwszych 24 godzin od premiery (5 sierpnia 2010)
ponad 6 mln razy. Do dziś – 490 mln razy. Najwyraźniej parę osób z tym schematem się utożsamia.

To ten filmik, kiedy pokazała mi go Walkiria, 31 lipca 2011 roku, zrobił dla mnie więcej niż cała literatura fachowa.

Wtedy napisałam rozdział "Chory cykl" i podjęłam decyzję o zakończeniu związku, który nie wart był kolejnych lat bo zobaczyłam swoje życie z toksykiem w pętli czasu.

Może techniki inne nieco, ale schemat ten sam: telefon do kolejnej Cindy nabazgrany na dłoni. I kolejna udawana skrucha. I kolejny popisowy akt zazdrości. I kolejny raz rozpacz pacyfikowana seksem. I kolejny telefon do kolejnej Cindy i kolejne kłamstwa... I tak w kółko.

Jeśli byłaś (albo jesteś) w takim związku, to już wiesz - po misiu z kwiatkiem ZAWSZE pada cios. Nędzny przelicznik i niekończąca się beznadzieja. 

W rolach głównych występują:

·       miś z kwiatkiem (debiut)

·       piękna Megan Fox (jakieś beznadziejne filmiki klasy B, ale ma dobrze "zrobione" usta)

·       niezbyt piękny Dominic Monaghan (Zagubieni i Władca Pierścieni)

·      Rihanna z Barbados (dzieciństwo naznaczone "miłością" przemocowego ojca, alkoholu i drugów, toksyczny „nawrotowy” związek z partnerem-kopią tatusia, na wiosnę schudła o połowę siebie, bo jej miły partner po raz kolejny ją zlał na dowód miłości, a tatuś ogłosił w mediach, że ma za grubą córkę, też zapewne na dowód miłości; a przy tym wszystkim fenomenalna kariera)

·      Eminem z Detroit (patologiczne dzieciństwo w skrajnym ubóstwie i bez ojca, trudna młodość, narkotyki, depresje, próby samobójcze, dwukrotne toksyczne małżeństwo z tą samą kobietą uwieńczone dwukrotnym rozwodem)  

P.S. Jeśli kręcą Cię emocje utrwalone na tym filmiku i na swój sposób rozumiesz Dominica albo mu współczujesz - nadal masz problem.



*********************************************************

26 października 2012

PATCHWORK

Rzecz działa się na Saskiej Kępie. Saska z różnych względów i prywatnych, i zawodowych ostatnio jest celem moich wizyt i obiektem niemych zachwytów mych. Będąc tu za każdym razem korzystam z okazji i wpadam choćby na chwilę do jednej z tamtejszych knajpek. Odwiedzam po kolei wszystkie. Już same ich nazwy są intrygujące: Figa z makiem, Uwolnić matkę, Mniammniam, Prosta historia, Gander’s Tea Room, Rue de Paris, Zaraz wracam, Kwiatkarnia. Te miejsca to nie TYLKO stoliki z kelnerem. W tych miejscach panuje DUCH i częstokroć łączą w sobie różne funkcje. Oprócz pijalni czegośtam – doklejony klub artystyczny, albo antykwariat, albo kwiaciarnia.

No i w jednej z takich kawiarenek na Saskiej przydarzyła mi się kilka dni temu pewna historia… a może tylko historyjka. W owej pijalni podają dobre gatunkowo herbaty (a na herbaty jestem baaaardzo wymagającą zawodniczką) i absolutnie wyrąbane w kosmos ciasto marchewkowe w polewie z białej czekolady posypane płatkami z migdałów. Ale najpierw może jeszcze jedna dygresja i za chwilę do herbaty i historyjki wrócimy.

Mam taki ulubiony rodzaj filmów. Patchworki. Sama je tak nazwałam. Kilka, pozornie niezwiązanych ze sobą wątków zamkniętych w jednym filmie. Jestem ich straszliwą fanką, bo człowiek nigdy się nie znudzi i każdy znajdzie tu coś dla siebie. Mieszanina gatunków, abstrakcyjne poczucie humoru, wyrafinowany przekaz rzeczy wielkich przez małą formę i gra aktorska najwyższej próby. Jeśli zajrzycie do obsady tych filmów, to przekonacie się, że aktorzy najwięksi z największych lubią zademonstrować swój warsztat w takiej niełatwej, bo miniaturowej i skondensowanej formule a'la nowele Maupassanta. W tych filmach szczególne jest to, że nawet jeśli cały film dupy nie urywa, to przynajmniej kilka wątków pozostaje w głowie na zawsze. Te filmy są... nasze jak życie. Złożone ze skrawków. I tylko od nas zależy, czy nawsadzamy tam lepszych gatunkowo filmików-arcydziełek, czy knotów klacy C. Od nas też zależy obsada, podkład muzyczny, wybór planów filmowych. A wątków możemy "kręcić" mnóstwo, wciąż i wciąż od nowa. 

Z pewnością znacie ten gatunek i możecie dodać kilka własnych tytułów (na co jako kolekcjonerka też liczę). Mnie na szybko przychodzą do głowy następujące, wg mnie zasługujące na miano patchworkowych ikon.

Mistrz mistrzów i prezes wszystkich prezesów - Pulp Fiction (4 wątki) Quentina Tarantino czyli przedstawiciel nurtu „kiczu kontrolowanego”. Tu macie wszystko – dramat, komedię, film noir (taki gatunek, co to ma w dupie moralizatorskie gadanie i pokazuje świat, jakim jest, a źli okazują się całkiem nieźli), czarna komedia (chichramy się z rzeczy tragicznych), kryminał (mafia, strzelanina, mord w biały dzień), i oczywiście miłość (a jakże). I chociaż nienawidzę przedstawicieli sekt, tu: John Travolta, to w imię całości łykam nawet jego, bo do roli Vincenta się urodził.

Następnie lecą mozaiki Jimiego Jarmuscha: Noc na Ziemi (5 historii) albo Mistery Train (3 historie). Ten pierwszy to krótkometrażówki latające jak wolne elektrony po całym globie ziemskim, a film w całości jest przejawem absolutnego Jarmuschowego geniuszu. Po tym filmie taksówkarze już nigdy nie będą tym samym… Po Mistery natomiast moja noga nie postanie w Memphis. Sceneria powojennej Warszawy ze „Złego” Tyrmanda jest przyjaźniejsza niż miasto Elvisa, jakim pokazał je Jim. Ale historyjki są zgrabnie utrzymane w stylu patchwork, a Nicoletta Brashi (którą możecie znać z „Życie jest piękne”) i Youki Kudoh zagrały tam, moim skromnym zdaniem, role swojego życia. (No i ta pierwsza zagrała ... niestety mnie w poprzednim wcieleniu.) Oprócz tego do wora wrzucamy Przekręt i Miasto gniewu.

Kategoria patchwork nie byłaby sobą, gdyby nie jej lżejszy odłam – „w całości o miłości do mdłości”.  Cóż lepiej nadaje się bowiem do takiego mozaikowego opowiastkowania, niż historie miłosne właśnie. Bo miłość taka właśnie jest – pozszywana z kawałków, różnorodna, nieidentyczna, homo i hetero, biała, czarna i żółta, ognista i flautowa, oszukana i spełniona, infantylna i dojrzała, ta prawdziwa i ta na chybcika, ta wyczekana i ta niechciana, seksualna, aseksualna i biseksualna, skromna i bezwstydna, miłość pierwsza i miłość ostatnia, miłość od pierwszego wejrzenia i ta do grobowej deski. Wyliczać można godzinami, bo jak powiedział Jonathan Carroll: Tak właśnie jest z dwudziestoczterokaratową miłością. Łatwo jest znaleźć składniki, ale wszystko zależy od tego, jak się je miesza.

Mistrzostwo świata w tej kategorii przyznaję filmowi Love Actually (10 uroczych historyjek + genialna ścieżka muzyczna). Tu znajdziemy też Zakochany Paryż (wyreżyserowanych przez 18 reżyserów 18 historyjek, czyli tyle, ile dzielnic Paryża) i Zakochany Nowy Jork (10 historii). W tym drugim pewna para aktorów powinna za swoich kilka minut na ekranie dostać Oskara – Robin Wright (to ta m.in. z Forresta Gumpa) i Chris Cooper (to ten m.in. z American Beauty).

W patchworkach wszystko tylko pozornie kupy się nie trzyma, żeby w efekcie końcowym, stopniowo spleść się w jeden faktograficzny albo emocjonalny warkocz. Bohaterowie poszczególnych epizodów w pewnym momencie zaczynają się ze sobą zderzać, a ich zbiory uwspólniać. Nawet jeśli wolą reżysera to nie następuje (choć ja zawsze na to czekam), to przynajmniej w głowie widza pozostaje spójny obraz albo przekaz - wszystkie historyjki jak kolorowe szkiełka układają się w jeden witraż.

No więc niedawno siedziałam w knajpce na Saskiej. To niewyszukany lokal z ciasno ustawionymi stolikami, kiepską obsługą kelnerską i wybitną baristyczną. Oprócz najlepszej w Warszawie kawy, poprawnej herbaty i genialnego marchewkowca mają jeszcze WiFi i wygodną lokalizację – wszystkim jest tu po drodze. I na tym koniec atrakcji, bo jedzenie tu jest tylko dla umierających (jak masz umrzeć z głodu, to ew. możesz coś zamówić). Wpadają tam ludzie, jak ja, chcący w locie połączyć delektowanie się kawowo-herbacianymi smakami z szybkim przejrzeniem prasy albo rzutem okiem do netu między jednym a drugim przystankiem w swoich codziennych planach i czynnościach. Tu zawsze spora część klientów czyta albo siedzi pochylona nad laptopem. Wpadamy na chwilę.

Siedząc na jednej z czerwonych kanap, czekałam na zamówione marchewkowe ciasto i mocną czarną herbacianą mieszankę. Otworzyłam „Cztery pory roku” Kinga na stronie z zagiętym rogiem (tak, mój brat mnie zabije, zaginam rogi książek, bo ciągle gubię zakładki). Miałam jeszcze kwadrans tylko dla siebie. Podeszła kelnerka, zaczęła wykładać zawartość tacy na mój mikroskopijny stolik (jak zwykle zapominając mi zaoferować cukier, bo po co, nogi chyba mam, nie?). Ona wykłada dzbanek i talerzyk z ciastem, ja (już nawykowo i nieasertywnie) wstaję, żeby "pożyczyć" cukier z sąsiedniego stolika i bezwiednie rzucam okiem na monitor laptopa dziewczyny siedzącej na tej samej kanapie co ja i pijącej latte z ogromniastego kubka. W jej monitorze mój wzrok zatrzymał znajomy layout. Czytała „Moje dwie głowy”.

Pewnie mniej bym się ekscytowała, gdyby mój blog był onetem albo fb-kiem, do którego w każdej minucie jednocześnie wchodzi pierdylion ludzi i taki zbieg okoliczności nie budziłby żadnego zdziwienia. "Głowy" to mikrowysepka z trzema, czterema tysiącami wejść tygodniowo. Statystycznie rzecz ujmując taki przypadek, jak w knajpie na Saskiej jest awykonalny i nie do odtworzenia nawet w warunkach laboratoryjnych. A jednak się zdarzył. Mówiłam, że knajpy na Saskiej mają DUCHA?

Dopiłam swoją herbatę, dojadłam marchewkowca, poszłam na umówione spotkanie i do końca dnia już nie opuszczała mnie myśl, którą niby znam od dawna, ale tamtego dnia jakoś tak realnie się na mnie rzuciła. Wszystkich spotykamy w jakimś celu. Wszystko dzieje się po coś. Nawet to, że kelnerka nie podaje cukru. Patchwork się szyje, witraż się układa. Trzeba tylko domyślić się, po co. Ciągle szukam. Może guzik znajdę, albo skończy się na grotesce w stylu "Sensu życia" (mojego ukochanego) Monty Pythona, a może wyjdzie na to, że rację ma James A. Haught, ale samo szukanie też jest... dość sensowne. I cholernie przyjemne.

[Macham do Ciebie, dziewczyno z długimi kręconymi włosami z czerwonym latopem. Przepraszam, że podglądałam. To przez przypadek. Nie wiem, czy jesteś stałym gościem „Głów”, bo sama masz problem, czy szukasz tu informacji, żeby pomóc komuś bliskiemu, a może wpadłaś tu na sekundę przez przypadek, szukając trashowego zespołu „Psychofagist”. Nie ulega jednak kwestii, że na chwilę zderzyłyśmy się, jak bohaterowie patchworkowych filmów i jest to pewnie jakaś część „witraża”. Nie mam bladego pojęcia, o co kaman. Może o nic, ale było mi miło siedzieć z Tobą na jednej kanapie i zrobiło mi się zwyczajnie przyjemnie po rzucie okiem na Twój monitor :)]


P.S. Dziewczyny, jeśi nie szyłyście nigdy patchworków - polecam. W swoim czasie trochę ich natrzaskałam i mogę śmiało powiedzieć, że jest to zajęcie odprężające, dające twórczą satysfakcję i zawsze, nawet jak sknocicie jakiś szew, możecie powiedzieć, że tak miało być. Na patchworkach świetnie idzie nauka szycia. 


*********************************************************
03 listopada 2012

FLAPPER

Kochani,

muszę się Wam do czegoś przyznać. Okrutnie znużył mnie mój poprzedni, cierpiętniczy awatar. Czarny anioł z zakajdonionymi nadgarstkami uczciwie odsłużył swoje, ale już się z nim nie utożsamiam chociaż przywiązanie swoje robi. I tak sobie też pomyślałam: jak mają się mieć ku życiu Czytelniczki, skoro wchodząc tu widzą tego anioła z przetrąconym karkiem. Na taki widok raczej idzie się powiesić a nie odrodzić.

Od jakiegoś czasu miałam radar nastawiony na coś bardziej współgrającego z moim aktualnym stanem ducha, na który sobie uczciwie zapracowałam, a i Was radośniej nastrajającym. No i wpadł mi w ręce ON – motyl Leyendeckera. Jeśli nie znacie, to mała notka o motylu i mojej pasji.

Jestem zakochana w modernizmie, a konkretnie dwóch jego nurtach – secesji i art deco. Nie będę się rozwlekać, bo szkłem Lalique’a, obrazami Muchy, metalopastyką Guimarda, srebrami Puiforcata albo rzeźbami Fullera mogłabym zanudzić na śmierć (wreszcie znajduję czas na pogłębianie tej dawno uśpionej pasji i wykazuję zapał neofity). Nie było zaprawdę radośniejszych, bardziej zindywidualizowanych, inspirujących, bogatszych w kunsztowny detal i cudownie przeestetyzowanych epok. Z miast, w których bywam przywożę sesje zdjęciowe architektonicznych elementów secesyjnych, a teraz skupiam się na studiowaniu przedmiotów codziennego użytku (no bo przecież o to w secesji i art deco chodziło – nadanie przedmiotom codziennym wymiaru sztuki, funkcjonalne piękno vel piękny funkcjonalizm). Moje mieszkanie też postanowiłam wyposażyć w subtelne akcenty nawiązujące do tego stylu.

Ale do adremu. Proszę Państwa, przedstawiam lady Flapper – dzieło rąk amerykańskiego ilustratora i rysownika Franka Xaviera Leyendeckera (nie mylić z jego bratem Josephem Christianem Leyendeckerem, również genialnym ilustratorem). Jest to ilustracja do czasopisma Life z 1922 roku i wg mnie arcydzieło sztuki użytkowej. Znalazłam ją studiując świat plakatu, rysunku i ilustracji z wiadomej epoki. Pojawia się tu charakterystyczny dla secesji element ze świata przyrody, idealna symetria rodem z art deco, precyzyjnie oddany każdy detal, ciało w dynamice (popatrzcie na same tylko dłonie!) i charakterystyczne dla obu trendów piękne żywe plamy kolorystyczne (w oryginale Flapper ma na dodatek sukienkę w kolorze świeżej mięty). Jednym słowem – afirmacja życia.

Jak tylko mi ten owad wpadł w oko, tak za mną chodził, a raczej latał. I pomyślałam, że już ze mną zostanie. Pasuje. Niebawem nawet zawiśnie w sypialni w bardzo dużym formacie. Mam nadzieję, że i Wam się spodoba, a najważniejsze - natchnie :) [Hadal się będzie śmiać, że teraz już będę pełnowymiarową pszczółką Mają, ale trudno. Wolę to niż tamto. Się przepoczwarzyłam.]



  źródło zdjęcia: http://www.zazzle.co.uk

P.S. Dla porządku jeszcze tylko informuję, że doczekała się wznowienia anonsowana już przeze mnie w kwietniu książka Marie-France Hirigoyen „Molestowanie moralne”. Książka wydana w Polsce w 2002 roku była od dłuższego czasu nieosiągalna. Gorąco zachęcam do jej zakupu i lektury. Dla tych z Was, które proces dochodzenia do sedna problemu mają już za sobą to już tylko kropka nad "i" ale bardzo może się przydać tym, które są dopiero na początku tej drogi.  Nigdzie indziej (ze znanej mi literatury) precyzyjniej nie przedstawiono problemu toksycznej relacji z osobnikiem perwersyjnie narcystycznym. Marie-France z jednej strony szczegółowo demaskuje narcystyczną taktykę uwikłania w mechanizm przemocy, z drugiej - wnikliwie pochyla się nad stanem psychicznym ofiary i udziela wielu cennych wskazówek pomagających wyrwać się z tej zależności.

Jak mi doniosły wysłanniczki z terenu, książki nie ma w empiku ani innych sieciach. Polecam księgarnię internetową poczytaj.pl.

Marie-France napisała:

Przeżyty uraz psychiczny zakłada przebudowę osobowości oraz inny typ relacji z otaczającym światem. (…) Takie bolesne życiowe doświadczenie jest często okazją do osobistej mobilizacji. (…) skrajne przygnębienie może nagle obudzić utajone predyspozycje. (…) Agresja [której doświadczyłyśmy] staje się wówczas doświadczeniem inicjacyjnym. Wyzdrowienie mogłoby zatem polegać na zintegrowaniu tego traumatycznego wydarzenia jako konstruktywnego epizodu życiowego (...)

Podpisuję się rękoma i skrzydłami.


*********************************************************

Ostatnio trochę latam po świecie. Takim bliższym, zachodnio- i południowoeuropejskim świecie – godzina, dwie lotu. W życiu w ogóle niemało podróżowałam, ale teraz częściej i bardzo roboczo. Wczoraj wróciłam, za kilka dni znów lecę. Potem wrócę, odsapnę, przepakuję się i znów "Your boarding pass, please."

Za każdym razem jest taki, dla wielu osób może mniej przyjemny, ale dla mnie wprost euforyczny moment – START. Samolot trochę krąży po płycie lotniska zanim dojedzie do swojego pasa startowego. W pewnym momencie zatrzymuje się, silniki zaczynają ryczeć i to coś, co wg mnie nie ma prawa latać, zaczyna nabierać prędkości wbijającej pasażerów w siedzenia. Przez chwilę wydaje się, że ten kolos nie da rady poderwać siebie i tych kilkudziesięciu osób na swoim pokładzie. Po kilku sekundach spod kół ucieka podłoga, głuchy stuk chowającego się podwozia i zaczyna się wznoszenie. Fotele i plastikowe ścianki trzeszczą, wszystko się trzęsie, skrzydła za owalnymi okienkami się telepią i cały ten składak robi wrażenie, jakby miał się zaraz z wysiłku rozpaść na pierwotne składowe. A jednak leci dalej, wyrównuje i jest już ponad pułapem chmur. A najlepsze, że bez względu na to, jak nieciekawa jest pogoda na dole, tu zawsze jest słońce :-).

No i dokładnie tak samo wygląda sytuacja z wyjściem z toksycznego związku. Choćbyś nie wiem jak bardzo trzeszczała i rozpadała się na kawałki w momencie startu – zaraz wyrównasz i włączysz autopilota. Potem czasami zdarzają się jeszcze turbulencje (i niesmaczne kanapki), ale to już jest pryszcz. Jesteś ponad pułapem chmur, gdzie panuje wielki błękit, wielki spokój, jest doskonała widoczność i są małe obłoczki, które wyglądają jak zawieszone w powietrzu bezy, wata cukrowa, jak piana w wannie albo te ogromne - jak masywy górskie i wulkany.
Tu, na górze zawsze jest słońce. Tylko wzbić się trzeba odpowiednio wysoko.

I właśnie podczas jednego z lotów napisałam dla Was coś, co wisi w zakładce ZERO KONTAKTU, gdzie znajdziecie trochę, już bardziej przyziemnych, wskazówek do własnego startu.


Źródło zdjęcia:http://www.marek.likely.pl