Jako się rzekło w zakładce Czerwony balonik, jest taka
kategoria pseudo-wspierających, którzy mówią ładnie. I na tym koniec. W ich wykonaniu
poradnictwo okołoprzemocowe działa tak, jak działają amerykańskie poradniki do
wszystkiego czyli do niczego. Najpierw przez wiele rozdziałów czytasz: „Z tej
książki dowiesz się, że…, Pokażemy ci, jak osiągnąć…, Nauczymy cię…” aż
dochodzisz do ostatniej strony, na której czytasz: „Cieszymy się, że mogliśmy ci pomóc.”
Koniec i kropka. A czytelnik jest głupszy niż w momencie zakupu takiego
uzdrowicielskiego cuda. Wyobrażacie sobie zawód kobiety, która niby z jednej
strony już mniej więcej wie CO
powinna zrobić, tylko jeszcze nie wie JAK
i pełna nadziei, że otrzyma narzędzia do ręki nagle trafia na taką minę? W
swoim czasie miałam kilka takich w rękach i wiem, jakie to ogłupiające uczucie.
A problem nie tylko książek dotyczy. Banały, komunały, truizmy obowiązkowo i powszechnie ozdabiane cytatami z Paulo
Coelho, jako znakiem rozpoznawczym chyba.
Na litość. Wsparcie dla ofiary
przemocy emocjonalnej (i chyba każdej innej) w stanie ostrym nie ma być uduchowioną ostatnią posługą, tylko dynamiczną
pierwszą pomocą. Przebudzenie się z zafałszowanego snu o swoim partnerze jest
bardzo traumatycznym doznaniem. Kiedy ofiara wreszcie decyduje się na
powiedzenie sobie i swojemu otoczeniu prawdy o swoim związku, to jest to dla
niej naprawdę ciężki moment. Zderzenie rzeczywistości z iluzjami przypomina czołówkę
na trasie szybkiego ruchu. Trzeba doprawdy mieć trochę wyobraźni i empatii,
żeby ofierze wypadku walczącej o życie nie serwować egzaltowanych bzdetów, a zamiast tego
wsadzić ją w gorset (konkretnej wiedzy i poczucia sprawczości), walnąć
przeciwbóla (czyli dawkę otuchy okraszoną dystansującym poczuciem humoru) i na
sygnale odtransportować do najbliższego szpitala (czyli emocjonalnie ustabilizować
do momentu przejęcia przez siłę fachową - dobrego terapeutę i jeszcze lepszego prawnika). Uduchowiać może się potem, w ramach
pracy samorozwojowej.
Materiał jest spory ale, zaiste, pomysłowość
wygłaszaczy wielką jest. Tak wielką, jak ich nieznajomość tematu. Trzeba to sobie bowiem wyraźnie powiedzieć - odejście od zaburzonego emocjonalnie a przez to skrajnie toksycznego partnera jest czymś kompletnie innym niż rozpad po prostu nieudanego związku (choć ten też bolesnym jest). W konsekwencji też czym innym jest poradnictwo w obu tych przypadkach.
Prywatna lista pseudo-pomocowa.
1. Pokochaj siebie
To kołysanka najczęściej śpiewana
kobietom w wiadomych okolicznościach. Abstrakcja, ogólnik i żadnych tutoriali, wskazówek,
jak to ma dojść do owej autoadmiracji. A prawda jest taka, że kobieta po
przemocowym związku w pierwszej kolejności musi przestać siebie nienawidzić i
sobą pogardzać. Za to, że POZWOLIŁA na to wszystko, że DOPUŚCIŁA do sytuacji, w której się znalazła, że ZAAKCEPTOWAŁA przesuwanie granic a teraz stoi wobec tego niefajnego wyboru: albo próbować z tego łajna ukręcić pączki (odnowa) albo zamknąć kawał życia i zaczynać od nowa. Tak więc na tym etapie nie o kochaniu siebie trzeba mówić, bo ono jest jeszcze hen hen. Opowiadanie komuś, kto
jest na etapie podejmowania dramatycznych decyzji i zmian, przeżywania zespołu
pourazowego połączonego ze swoistą żałobą, stanów lękowych, jadłowstrętu i
detoksykacji, o tym, że ma siebie pokochać (z oczywistą sugestią, że radzący ma
to już za sobą) bez poinformowania, że jest to wielopłaszczyznowy, bardzo
rozciągnięty w czasie proces jest zwyczajnie nieuczciwe i wkurzająco protekcjonalne. Na ten początkowy etap bardziej przyda się kobiecie hasło: zatroszcz się o siebie. Troska o siebie bardziej do mnie przemawiała, bo byłam ją w stanie skojarzyć z zaspokojeniem jakichś bardzo elementarnych potrzeb własnych. Była pierwszą fazą pokochania siebie.
Bo, jeśli nie chce się zmarnować tej lekcji, to na to też przyjdzie czas. Ale może warto dodać, że zanim to
nastąpi trzeba przejść etap całkowitego remanentu swoich błędnych przekonań,
identyfikacji deficytów, które powodowały wikłanie się w niezdrowe relacje,
prześledzenie nawykowych destrukcyjnych działań autosabotażowych, wyniesionych z domu wzorców
itd. itd. itd. Według mnie jednak najważniejsza jest inna rzecz – udzielenie
sobie odpowiedzi na pytanie: „Kim JA w zasadzie jestem i o co MI SAMEJ chodzi”.
Konieczna jest, jakby to określić, całkowita aktualizacja bazy danych. TU
właśnie jest pies pogrzebany – poznanie siebie i zidentyfikowanie własnych
potrzeb otwiera drogę do całej reszty i stanowi najpotężniejsze zabezpieczenie
przed manipulacjami przemocowca (i własnymi automanipulacjami też). Dopiero na tym
fundamencie rodzą się takie pojęcia jak kochanie siebie, asertywność i parę
innych. To wymaga czasu i bardzo zindywidualizowanych „ćwiczeń w terenie”.
Bądź dla siebie wyrozumiała, bądź wobec siebie uczciwa, szanuj swoje uczucia i pragnienia, stań się podmiotem a nie przedmiotem, stań się o-SOBĄ. To są słowa, które na początek powinna usłyszeć. A potem przychodzi kochanie siebie.
2. Wybaczenie cię wyzwoli.
Takie zdanie jest najokrutniejsze,
kiedy wygłasza się je dziewczynom, długo jeszcze po wyrwaniu się z objęć
emocjonalnego sadysty, odczuwającym złość, ba! wściekłość na niego, na siebie,
za stracone lata, za upokorzenia, za zdrady i kłamstwa, za poharatane dzieciństwo
dzieci i za zrytą psyche własną. No i
weźmie ci taka i wybaczy, bo wybaczenie takie niby ładne jest, takie całe w
koronkach i motylkach, takie poprawne politycznie. A otóż nie. Naganianie do mus-wybaczania
jest kolejnym dowodem braku empatii i niezrozumienia poprzemocowego tematu.
Każdy ma w sobie tyle niewybaczenia, ile krzywd zaznał. I ma do tego pełne
prawo. Będzie se nienawidził tyle, ile mu trza. I wybaczy dopiero wtedy, kiedy
dojrzeje.
Jeszcze pół biedy, kiedy do
wybaczania nakłania ktoś, kto zwyczajnie nigdy nie zaznał z niczyjej ręki intencjonalnej
krzywdy i nie ma pojęcia, o czym mówi. Najgorzej, jak słyszy się to z ust osób,
które przez to przeszły i tak naprawdę nigdy nie uporały się z własną krzywdą,
ale jak tak pogadają o uzdrawiającym działaniu wybaczania to czują się
filozofem. Więcej – osoba, która naprawdę wzniosła się na wyżyny autentycznego wybaczenia
nigdy takich dyrdymałów opowiadać nie będzie, bo zwyczajnie wie, ile to kosztuje i ile musi czasu minąć, żeby
taki wariant w ogóle zacząć rozważać.
Powiem tak – jak się wypali, jak
życie się poukłada, to wtedy nadejdzie coś, co naprawdę wyzwala – wybaczenie
samej sobie.
A jeśli ktoś czuje przymus
zewnętrzny i ciągłe parcie na wybaczenie, na które jeszcze nie ma w nim zgody,
to może poczytać materiał przysłany przez Aggę i wrzucić na luz: CZYTAJ
3. Afirmacje
O! To uwielbiam. Mój konik to
jest.
Czym jest afirmacja? Jest próbą
przekonania samej siebie do własnego pozytywnego wizerunku. Mamy tak często i systematycznie
powtarzać sobie samoakceptujące twierdzenia aż w nie uwierzymy. Każdy, kto się
nie poleni o afirmacjach rozprawia. Dlaczego jednak tak mało mówi się o tym, że
niewłaściwe lub mechanicznie zastosowane afirmacje są pułapką i wręcz pożywką
dla destrukcyjnych myśli? I nie mówię tego w oparciu wyłącznie o własne
doświadczenia. Wiele dziewczyn natchnionych (natchniętych?) tą metodą miało te
same – kiepskie doświadczenia z hurraoptymistycznym stosowaniem afirmacji jako
sztucznego, doraźnego zafajniacza. Po latach dowiedziałam się dlaczego. Dla
chętnych informacja TU. Pod rozwagę.
W książce trochę się nabijam z
tej metody, która w swoim czasie królowała na forum samopomocowym, którego
byłam uczestniczką. Ale tonący brzytwy się chwyta i my też to robiłyśmy –
afirmowałyśmy. Tyle tylko, że kupa z tego właściwie wynikała. Z prostej bardzo
przyczyny – kobiecie, która po życiu ze zwichrowanym człowiekiem czuje się
zerem, nawet co godzinę klepane formułki o własnej cudowności nie są w stanie pomóc
i zmienić długo wypracowywanych negatywnych o sobie przekonań. Latami utwierdzana
była w przekonaniu, że nie zasługuje na zbyt wiele, zrezygnowała na rzecz partnera
z własnych ambicji, była osamotniona, zaniedbywana i sama o swój dobrostan
przestała dbać. I że niby teraz dzięki afirmacji ma się nagle stać królową, zaledwie
powtarzając przed lustrem „Jestem wspaniała. Kocham siebie i wszystko co moje
jest.”?
Już o tym pisałam ale się
powtórzę. Owszem są osoby, które już z domu dostały we wianie samoakceptację i
bezwarunkowe poczucie własnej wartości wraz z hasłem powtarzanym przez rodziców
„Jesteś wspaniała już z racji samego tylko faktu, że JESTEŚ i możesz osiągnąć,
co tylko zechcesz”. Wszystkie inne osoby samoakceptację muszą sobie wypracować
w oparciu o realne osiągnięcia. I lepiej późno niż wcale. Najważniejsze, żeby
znaleźć metody zbudowania pozytywnej samooceny i bez „wiana”. To się akurat da,
ale, na litość, nie na drodze dialogu z lustrem. Większość ze znanych mi osób z
takiego infantylnego pojmowania afirmacji zwyczajnie wyrosła i doszła do innej
ich formuły.
Zdecydowanie bowiem afirmacje
(albo jakkolwiek to nazwiemy) działają w przypadku chwalenia siebie
(wzmacniania) w sytuacji realnego (a nie życzeniowego) pokonywania choćby
najdrobniejszymi kroczkami kolejnych przeciwności. Mogę opowiedzieć, jak to
działało w moim przypadku. Afirmacje w stylu „Jestem piękna, mądra, na wszystko
zasługująca i wszystko mogąca” w stanie ostrym na nic się nie zdawały a wręcz
naprawdę źle mi robiły. Czułam, że kłamię sobie w żywe oczy i dopóki te
deklaracje nie będą miały jakichś realnych podstaw – są próbą samooszukaństwa i
sztucznej kreacji.
Zaczęłam więc robić coś innego.
Za każdym razem, jak udało mi się przeprowadzić kolejną formalność sukcesywnie
zamykającą tamten etap życia – nagradzałam siebie mówiąc „Wszystko robisz
prawidłowo. Zmierzasz w prawidłowym kierunku. Tak trzymaj.” Takimi małymi
kroczkami działanie-pochwała-wzrost
samoakceptacji doszłam do miejsca, w którym już nie musiałam niczego
afirmować, bo zwyczajnie zrozumiałam, że POTRAFIĘ i dzięki temu mogę być z
siebie autentycznie dumna. Dziś właśnie tego typu afirmacje-wzmocnienia stosuję
na co dzień w wielu sferach. Bez odwracania przyczynowości i skutkowości –
najpierw działanie a potem głaskanie siebie po główce. Na odwrót jakoś działać
nie chce.
Nawet w momencie, kiedy nie ma
się na czym za specjalnie oprzeć też lepiej sobie powiedzieć: Kochana. Jest do dupy, ale w różnych
sytuacjach już sobie w życiu poradziłaś. Wtedy samo się nie zrobiło, więc dasz
radę i tym razem. Lepszy bowiem wewnętrzny (wspierający ale uczciwy)
przyjaciel niż wewnętrzny mitoman nakazujący nam bycie pięknymi i mądrymi,
kiedy zwyczajnie w to nie jesteśmy w stanie uwierzyć.
Fajnym rodzajem afirmacji jest
też zwykła wdzięczność. Starałam się i nadal staram nigdy nie zapominać o tym,
że:
- mam kochającą, wspierającą
rodzinę i przyjaciół,
- mam pracę i środki na
utrzymanie,
- jestem pracowita i dzięki temu
jest szansa, że dam radę nawet, gdyby ta praca miała zamiar się skończyć,
- jestem zdrowa, a nawet jak
zachoruję to żyję w takim miejscu na świecie, które daje mi znacznie więcej
możliwość leczenia niż w przytłaczającej większości miejsc na tym globie. Nawet
biorąc pod uwagę skandaliczny poziom polskiej służby zdrowia, i tak (wg raportu Bloomberga) u nas ze skutecznością leczenia jest lepiej niż (uwaga!) w Stanach.
No chyba że klauzula sumienia spowoduje, że jako niekatoliczka spotkam się z
odmową leczenia mnie w ogóle. No to wtedy mam problem i żadne afirmacje mi nie pomogą, a rany sama będę sobie zszywać, jak Rambo.
A mogłam się przecież urodzić w
takim miejscu na świecie, gdzie mógłby mnie zabić zwykły ropień na dziąśle.
Mogłam żyć gdzieś, gdzie nie miałabym szans na wykształcenie, samostanowienie,
a nawet samodzielne (bez zgody lub asysty męża) pójcie do kina, o pracy nie
wspominając. Mogłam też przyjść na świat w mniej przychylnych dla kobiet
czasach. Czasach, w których jako kobieta musiałabym się godzić na to, że pan
mąż traktowałby mnie podrzędnie i nikczemnie, a w przypadku mojej niezgody – za
krnąbrność przykładnie by mnie wybatożył albo sprzedał (tak, tak. W Anglii
jeszcze w XIX wieku można było sprzedać żonę). Kiedyś odejście od takiego pana
męża było nawet nie tyle nierozumną fanaberyją ile sajensfikszyn. Dziś, tu i
teraz mamy wybór.
Wracając do tematu – wg mnie
tylko afirmacje oparte na realnych dokonaniach a nie na magicznym, życzeniowym myśleniu mają szansę zadziałać. W
przeciwnym wypadku afirmacja staje się mentalnym photoshopem.
4. Nie myśl o tym
To hasło z tej samej kategorii co
„Weź się w garść” proponowane ludziom w depresji.
Ofierze przemocy myślenie o „tym”
przez dłuższą chwilę jest niezbędne. Nadintensywne myślenie jest naturalnym odruchem
porządkującym traumę i pozwalającym przetrawić ją i wyciągnąć z niej wnioski.
To działa jak defragmentacja
dysku. Czy ktoś jeszcze dziś pamięta, jak żmudny był to proces techno-higieniczny
zapuszczany okresowo w kompie? Jak się tego nie zrobiło raz na jakiś czas to
jego wydajność spadała dramatycznie. Mulił, ciął się, wieszał. Jeśli ofierze
przemocy nie dać czasu na myślenie (mówienie) o „tym”, to w przyszłości będzie
mulić na bank. Jedyne co należy robić w takich sytuacjach, to czasem ją
rozerwać, dać się wypłakać w mankiet ale i powstrzymać, gdy zaczyna gadać w
koło o tym samym, zapętlać się i nakręcać. Osoba w kryzysie potrafi być
potwornie upierdliwa jak zacinająca się płyta (pamiętam, byłam). Lepiej żeby
nie dręczyła swojego otoczenia, bo to potrafi potrwać i ludzie zwyczajnie
zaczną ją omijać a coś do czego nie można dopuścić, to wykluczenie i, w
efekcie, zdziczenie. Doradźcie jej okresowe (!) podwieszenie się na jakimś
forum, gdzie będzie mogła z innymi osobami w podobnej sytuacji sobie ulżyć
(nawet całodobowo wypisać, wygadać). Warto też zadbać o to, żeby w takim
miejscu nie przebywała zbyt długo. Na takie fora, blogi, portale napływają ciągle
nowe osoby w tym samym, początkowym stanie i „zasiedziałe bywalczynie” nie mają szansy
wyrwać się z poziomu ciągłego analizowania własnego nieszczęścia i zająć się ciągiem
dalszym swojego życia. [To między innymi dlatego mój blog od dość dawna, z drobnymi wyjątkami, pozbawiony jest możliwości wpisywania komentarzy. Łatwo bowiem o wzajemną
szkodę. Spore ryzyko, że moderator od powtarzalności wygłaszanych kwestii dostanie charakterystycznego dla wielu forów mentorsko-protekcjonalnego syndromu
Cioteczki Dobra Rada a Czytelniczki popadną w długotrwałe uzależnienie od
monotematycznego użalania.]
5. Myśl pozytywnie
W zasadzie mogłabym powtórzyć to
samo, co napisałam o afirmacji. Tu działa ta sama życzeniowa zasada. Uważam, że
kobiety po relacji z zaburzonym człowiekiem powinny się czem prędzej szkolić w
podejściu realistycznym, którego im zabrakło na przykład w ocenie partnera
właśnie. Każda kobieta, która żyła z kimś takim wie, że właśnie życzeniowe,
nad-pozytywne myślenie zwiodło ją na manowce. Utwierdzanie samej siebie w
przekonaniu, że „dla mnie on się zmieni”, „on nie może być aż tak okrutny”,
„wszystko się jakoś ułoży” to były kolejne gwoździe do trumny.
Osobiście preferuję zasadę, wg
której działają dobrzy prawnicy konstruując umowę – zakładają, że wszystko
pójdzie świetnie ALE umieszczają klauzule zabezpieczające na wypadek
zaistnienia wszelkich możliwych do przewidzenia katastrof. To się właśnie realizm
nazywa. Oczekiwanie najlepszego ale liczenie się z najgorszym. Rozsądni wspierający
w takiej sytuacji sugerują kobietom zamiast przyciągać sukces pozytywnym
myśleniem, zawczasu przygotować się pod względem formalnym, finansowym,
lokalowym do wariantu mniej optymistycznego. Myślenie pozytywne bowiem, zamiast
mobilizować je do podjęcia konkretnych działań, przerzuca sprawczość na jakąś
magiczną siłę, która niestety nie zadba o tak przyziemne sprawy jak zbieranie
dowodów, zgromadzenie awaryjnych środków finansowych, poszukanie odpowiedniego
prawnika czy lokum na moment ewakuacji.
WIDZIEĆ RZECZY TAKIMI, JAKIMI SĄ. Na początek maksymalnie, wręcz boleśnie realistyczna ocena sytuacji, którą pozytywne nastawienie powinno wspomagać. Nie na odwrót.
Sama jestem wyjątkowo pogodną i optymistycznie nastawioną do życia i ludzi osobą, ale wiem też, co umożliwiło mi skuteczne wyjście z krzywdzącej relacji i minimalizację ran - włączenie na dłuższą chwilę ekstremalnie trzeźwego myślenia. Bez tego, w późniejszym etapie, mógłby mi się nie udać powrót do stanu przyjemnej lekkości bytu.
Wierzę w kilka spraw nie do końca umocowanych w realistycznym światopoglądzie ale chyba nie dorosłam do tezy, że samo pozytywne myślenie wyczaruje pozytywny efekt. Owszem, jak ma się pozytywne nastawienie, to i o pożądany skutek działania być może łatwiej. Znam jednak kilku takich, którzy nieustająco myślą i mówią pozytywnie a potrafią spieprzyć wszystko, czego się tkną. Z drugiej zaś strony znam kilku malkontentów, w rękach których wszystko zamienia się w złoto. I jak ma się do tego teoria pozytywnego myślenia?
Sama jestem wyjątkowo pogodną i optymistycznie nastawioną do życia i ludzi osobą, ale wiem też, co umożliwiło mi skuteczne wyjście z krzywdzącej relacji i minimalizację ran - włączenie na dłuższą chwilę ekstremalnie trzeźwego myślenia. Bez tego, w późniejszym etapie, mógłby mi się nie udać powrót do stanu przyjemnej lekkości bytu.
Wierzę w kilka spraw nie do końca umocowanych w realistycznym światopoglądzie ale chyba nie dorosłam do tezy, że samo pozytywne myślenie wyczaruje pozytywny efekt. Owszem, jak ma się pozytywne nastawienie, to i o pożądany skutek działania być może łatwiej. Znam jednak kilku takich, którzy nieustająco myślą i mówią pozytywnie a potrafią spieprzyć wszystko, czego się tkną. Z drugiej zaś strony znam kilku malkontentów, w rękach których wszystko zamienia się w złoto. I jak ma się do tego teoria pozytywnego myślenia?
Ostatnio moja znajoma zachorowała
na grypę żołądkową objawiającą się, no cóż, potężnym przeczyszczeniem. Kiedy
napisałam do niej SMSa, z zapytaniem, jak się czuje, dostałam odpowiedź: Kiepsko, mieszkam drugi dzień w
pomieszczeniu 2 na 2 metry. Odpisałam: No
to nie jest źle. Mogłaś mieć kibel metr na metr. No wszystkie zasady
pozytywnego myślenia przecież zostały zachowane, prawda? Tylko z jakichś
względów rozwolnienia to nie wyleczyło.
6. Cierpienie uszlachetnia czyli co cię nie zabije, to cię wzmocni
Perełeczka dla nastawionych na
cierpiętnictwo.
Zgodnie z tą teorią miliardy
ludzi, które na przestrzeni historii ludzkości przeżyły cierpienie w wyniku
wojen, chorób, nędzy, gwałtów, plag i katastrof powinny być cudownie uszlachetnione.
A niestety tak nie jest. Mało znacie ludzi, których cierpienie nieodwracalnie
pokiereszowało? Bo cierpienie potrafi złamać i zamienić człowieka w zgorzkniałą
kupkę nieszczęścia postrzegającą wszystkich i wszystko jako potencjalne
zagrożenie. Uszlachetniać może natomiast sposób,
w jaki temu złamaniu się opieramy i co z tym potem zrobimy (o ile się
opieramy i o ile coś z tym robimy). Po cierpieniu już nic nie jest takie samo,
jak było przedtem. Ale może być albo lepsze albo gorsze, niestety. [Warto
pamiętać, że ten drugi wariant to jest scenariusz, który wymyślił dla swojej
ofiary przemocowiec. Tak sobie wykombinował, żeby po nim choćby potop. Żeby
ofiara, po erze oprawcy została zwichrowanym dzikusem. Żeby straciła zaufanie
do siebie i ludzi i nie potrafiła odczuwać radości. Nie wiem jak komu, ale mnie
bardzo pomogła myśl o tym, że nie mam zamiaru grać według nie mojego
scenariusza.]
Pojadę idealistycznie ale tak to
czuję. Cierpienie nie ma sensu podobnie jak sensu nie mają wojny, choroby, okrucieństwo.
Gdyby ludzkość wykazała odrobinę dobrej woli (przekierowując wysiłki i środki
na właściwe cele) to, oprócz cierpienia związanego ze śmiercią osób bliskich,
wszystkich innych cierpień udałoby się uniknąć i myślę, że ludzie
niedoświadczani bólem i cierpieniem byliby nie mniej szlachetni od tych przezeń
przemaglowanych. Ale skoro już nas trafiło, to zwycięsko z całej operacji mogą
wyjść ci, którzy potrafią się w nim doszukać podpowiedzi, jak do tego doszło
i co zrobić, żeby siebie/bliskich przed nim uchronić na przyszłość. Jednym
słowem owszem – można się uszlachetnić w wyniku zaznanych cierpień, ale
rzucanie tym hasłem jako zero-jedynkowym pewniakiem, zwalnia osoby dotknięte cierpieniem
z aktywnego udziału w przekuwaniu go w coś lepszego. Jakby już sam fakt zaznania
bólu miał być przepustką do lepszego jutra. A niekoniecznie jest. Gdyby tak
było, to nie wynaleziono by aspiryny, dolorymetru i zawodu anestezjologa. Po
co, skoro cierpienie uszlachetnia?
7. Znajdź swoje wewnętrzne dziecko
No tak. Tylko, co z tym
znaleziskiem potem począć. Głaskać, przytulać, opowiadać bajki? Jak się nim
zaopiekować?
No i tu jest problem podstawowy.
W początkowej fazie rzadko która ofiara przemocy znajduje w sobie siłę na
rozczulanie się nad dodatkową, równie bezradną istotą, nawet jeśli terapeutyczny
zamysł jest taki, że pomagając tej małej wydzierającej się w nas istotce
pomagamy samej sobie. Mało tego. Wszystko w niej samej wydziera się: Niech ktoś się MNĄ zaopiekuje, niech ktoś MI
pomoże. Nie wiem, co mam z tym wszystkim zrobić.
No nie wiem. Według mnie ta metoda
jest mocno przereklamowana, ale może nie dotarłam jeszcze jej sedna. Mam sporo
wątpliwości. Na dobrą sprawę każdy był kiedyś dzieckiem, a spora część
ludzkości mogłaby jakieś tam traumy z dzieciństwa odtwarzać i na nich pracować.
Wolnoć Tomku, ale uważam, że
proponowanie takiej „adopcji” kobietom we wczesno poprzemocowym etapie jest
zwalaniem na jej głowę i przeładowaną emocjami psychikę kolejnej łamigłówki.
Oprócz zastanawiania się nad tym, jak ma ogarnąć swoje realne dzieci, finanse,
sprawy mieszkaniowe, pracę, rozwód, ataki nieusatysfakcjonowanego rozwojem
wypadków przemocowca, jeszcze i to – skrzywdzone wewnętrzne dziecko. Czy to nie
za wiele, jak na jedną poturbowaną kobietę? A może zamiast dziecka powinna odnaleźć w sobie moc
silnej, suwerennej kobiety, w której dojrzała już niezgoda na konkretny układ? Może
poszukiwanie traum z dzieciństwa powinno poczekać do momentu, kiedy nieco
mocniej stanie na nogach?
8. Wszyscy faceci to dranie (mężczyźni są z marsa, kobiety ze
snickersa)
W takim „poradnictwie”
specjalizują się Kobiety Zgorzkniałe. Celowo piszę z wielkiej litery, bo to
jest cała partia. Są otóż takie panie, które po niefajnych przejściach
męsko-damskich (bądź damsko-męskich) chciałyby skaptować do swojej partii
więcej kobiet, które znalazły się na zakręcie, a które robiłyby im za damy do
towarzystwa. Są miejsca, gdzie otwartym tekstem o mężczyznach mówi się rzeczy,
które, gdyby padły na męskim forum pod adresem kobiet, to wywołałyby trzecią
wojnę światową. Niektóre panie nie widzą nic niestosownego w odwracaniu
seksistowskiej spirali, waląc epitetami i traktując płeć męską tak
instrumentalnie, jak same były onegdaj traktowane. Płynnie przeszły od bycia
ofiarami mizoginii do bycia aktywistkami mizoandrii. Zupełnie jakby nie można
było utożsamiać się z mocnymi stronami własnej płci bez popadania w nienawiść i
obrzydzenie do tej drugiej albo być patriotą bez popadania w szowinizm.
Warto wyjść do kobiety na
zakręcie z informacją, że jeden zwyrodnialec nie jest próbką z całości. Te,
które tak twierdzą zwyczajnie zatraciły umiejętność czerpania przyjemności z męskiej
odmienności. [No wiecie, te sprawy – cierpki, świerkowo-cedrowy zapach wody
kolońskiej, różna od naszej percepcja świata, intrygująca powściągliwość, twardszy chód, szorstki zarost,
bas-baryton, przytulenie, które zamyka cię całą jak chwytak koparki.] One
chciałyby, skoro im się nie udało żyć w sojuszu i szacunku z męską połową
ludzkości, to żeby innym ten myk też się nie udał.
Wasza podopieczna w przyszłości może
zdecydować się na życie albo samodzielne albo z mężczyzną. Na stałe, na
dochodne, na chwilę – kto to dziś może wiedzieć. Lepiej jednak, żeby takie
decyzje były podyktowane świadomością, że ma wybór a nie rezygnacją z
poczuciem, że (każdy) samiec twój wróg.
9. Czas leczy rany
No nic tylko usiąść i zaczekać aż
czas zrobi swoje (podobnie jak to cierpienie). Wystarczy leżeć na kanapie i
poczekać na uleczenie. Cholera, szkoda, że czas nie odchudza, nie pisze za nas
dyplomów, nie wychowuje naszych dzieci i nie obiera ziemniaków.
Powtórzę to, co napisałam w książce.
Takie hasła popychają ofiary przemocy do tych samych błędów, które popełniały
dotychczas – do kultywowania wyuczonej bezradności,
zanegowania własnego buntu i sprawczości, do poddania się i czekania na
jakiegoś deus ex machina! Wyjście z fazy reakcji (czyli tak
naprawdę bronienia się przed rzeczywistością) i przejście do fazy akcji (czyli
samodzielnego i świadomego kreowania rzeczywistości) jest jednym z
trudniejszych elementów procesu samoleczenia, ale niesłychanie ważnym. I czas
jest tu tylko w roli drugoplanowej, niejako przy okazji.
10. Wytrwaj, a zostaniesz nagrodzona
Tu mieści się cała pula haseł
będących swoistą fabryką ofiar, zachęt do jeszcze dogłębniejszego pochylenia się nad potrzebami wiecznego biorcy. Zamiast na własnych. W tej kategorii naprzemiennie padają
stwierdzenia:
Związek (małżeństwo) to nie są same przyjemności.
Jeśli w związku dzieje się źle, to winne są obie strony.
Twoja miłość odmieni jego serce.
Każdy niesie swój krzyż.
On jest chory, a chorego nie porzuca się w potrzebie.
Miłość cierpliwą jest (…) / Wszystko znosi, / wszystkiemu wierzy, / we wszystkim pokłada nadzieję, / wszystko przetrzyma. (i generalnie cały Hymn o miłości z Listu do Koryntian)
Jeśli w związku dzieje się źle, to winne są obie strony.
Twoja miłość odmieni jego serce.
Każdy niesie swój krzyż.
On jest chory, a chorego nie porzuca się w potrzebie.
Miłość cierpliwą jest (…) / Wszystko znosi, / wszystkiemu wierzy, / we wszystkim pokłada nadzieję, / wszystko przetrzyma. (i generalnie cały Hymn o miłości z Listu do Koryntian)
Itd. itd. itd.
Nawet nie będę tego komentować,
bo mi się nieładnie uleje, a ćwiczę się w dystansie do głupoty.
11. Przecież nikt ci nie kazał
Tu też wariantów jest kilka:
Masz to na własne życzenie.
Sama się prosiłaś.
Widziały gały co brały.
Musiało ci się to podobać, skoro tyle w tym tkwiłaś.
Jak mogłaś nie dostrzec tak oczywistych sygnałów?
Ja bym sobie na to nigdy nie pozwoliła.
Sama się prosiłaś.
Widziały gały co brały.
Musiało ci się to podobać, skoro tyle w tym tkwiłaś.
Jak mogłaś nie dostrzec tak oczywistych sygnałów?
Ja bym sobie na to nigdy nie pozwoliła.
Kobiety wychodzące z przemocowych związków głupie nie są (choćby z samego faktu podjęcia takiej decyzji). Wiedzą o swoim współudziale i to jest główny punkt ich programu samobiczowania. Wygłaszanie więc takich tez nie jest próbą uświadamiania a zaledwie wywyższaniem się, a z tym to już sugerowałam ostrożność, bo życie strasznie przewrotne potrafi być. Zresztą o wtórnej
wiktymizacji już pisałam więc powtarzać się nie będę.
No i to byłoby chyba na tyle.
Nie pozostaje mi też nic innego, jak podziękować moim osobistym wspierającym za to, że nie padło z ich ust nic z powyższego, a swoją cierpliwością i zrozumieniem zaprezentowali postawę godną niejednego fachowca-terapeuty choć pewnie nieźle im dałam popalić. Czego też nie dali mi odczuć jednym bodaj grymasem zniecierpliwienia.
Nie pozostaje mi też nic innego, jak podziękować moim osobistym wspierającym za to, że nie padło z ich ust nic z powyższego, a swoją cierpliwością i zrozumieniem zaprezentowali postawę godną niejednego fachowca-terapeuty choć pewnie nieźle im dałam popalić. Czego też nie dali mi odczuć jednym bodaj grymasem zniecierpliwienia.