Nie zawsze jest tak, że w odpowiednim momencie, tzn. kiedy w kobiecie zaczyna kiełkować myśl o odejściu z toksycznego związku, otoczenie obfituje w przykłady kobiet, które mogłyby „zarazić” sprawczością i siłą woli. Wręcz odwrotnie. Filarem związku
przemocowego jest przecież izolacja od świata i ludzi, którzy mogliby, nie daj
Boże, pokazać takiej nieszczęsnej, jak wygląda normalne życie. W przejściowym
etapie jest więc pustka. Po życiu w emocjonalnym
Czarnobylu ma się trudność nawet ze sporządzeniem listy zakupów na jutro, a co
tam dopiero gadać o jakichś dalekosiężnych planach, wyzwaniach, samorealizacji, pasjach.
Jednak przychodzi taki moment, kiedy… no chciałoby się już wyjść z tego stanu
rezygnacji i skupienia na cudzym obłędzie i zająć się czymś, no, kurczę, czymś
fajnym. Najlepiej sobą. Ale jak? Skąd czerpać?
A skąd się da. Pozwólcie, że Was trochę „pozarażam”.
A skąd się da. Pozwólcie, że Was trochę „pozarażam”.
Na początek literatura kobieca.
Nie jestem zwolenniczką podziału literatury na męską i damską tylko na dobrą i
kiepską. Nie da się jednak ukryć, że są w życiu etapy, kiedy zwyczajnie ma
się ochotę na leczenie podobnego podobnym i na utożsamienie się z tym, co nam
bliższe. Rzecz jasna jest zylion
wspaniałych i budujących historii mężczyzn. Jednak, w ramach rekonstrukcji
swojego nadgryzionego kobiecego pierwiastka, warto zapatrzeć się na kobiety,
które uruchamiają nasze umysły, które wiedzą czego chcą i nie pozwolą się z tej
drogi wymanewrować, które nie muszą nikomu niczego udowadniać (oprócz siebie) i
z nikim ścigać. Zapewniam was – utożsamianie się z wyjątkowymi kobietami
świetnie robi na psyche i cerę. [Sygnał ostrzegawczy - jeśli samorealizacja
innych kobiet wydaje się czymś nieosiągalnym, wręcz irytuje i zamiast motywować
– wpędza w jeszcze większego doła, znak to niezawodny, że trzeba coś zmienić.]
Nie mówię tu o tych
odmóżdżających czytadłach, opisujących banalne dylematy muszki owocówki (to
jest literatura babska). Mówię tu o pozycjach opowiadających o
pełnokrwistych kobietach, o ich niełatwych wyborach i poszukiwaniu swojej
tożsamości (to jest literatura kobieca).
Martyna Wojciechowska – seria książek „Kobieta na krańcu świata”. Dlaczego
Martyna? Dlatego, że kiedy kilka lat temu tkwiłam w moim prywatnym Czarnobylu, właśnie kobiety
takie jak Martyna majaczyły mi gdzieś na horyzoncie jako cel. Słowo „niemożliwe”
tę dziewczynę wkurza i prowokuje do działania. Gorąco polecam ten rodzaj
wkurzenia.
Dlaczego literaturę podróżniczą
zaliczam do kobiecej? A dlaczegóżby nie? I tak, właśnie książki a nie programy
TV, bo tu w przekazie Autorki najlepiej można się rozsmakować a fotografie
Małgorzaty Łupiny wynagrodzą Wam brak
ruchomych obrazków z nawiązką. Autorkę można pokochać już za sam wstęp, a
historie jej poszczególnych bohaterek (poza walorami poznawczo-geograficznymi), to żywy dowód na to, że mimo zupełnie
niesprzyjających uwarunkowań można sobie wypracować własną wolność na miarę
okoliczności. Nawet w kulturach, które promują jedynie mężczyzn a przemoc jest
społecznie ugruntowanym kanonem. Można też zwyczajnie docenić, jakiego
miałyśmy farta, że żyjemy tu i teraz i ile mamy wynikających z tego możliwości, a tak rzadko robimy z tego użytek
ALE, jeśli czytając te egzotyczne
historie o podporządkowanych istotach żyjących w patriarchalnych strukturach,
poczujecie się lepsze, to hola! Zapewniam was, że dla kobiet pozostających w
zdrowych związkach albo samodzielnie i godnie sterujących swoim życiem, współuzależniona
kobieta żyjąca w przemocowym związku (okłamywana, zdradzana, lżona i traktowana
instrumentalnie) doprawdy niewiele się różni od tej na krańcu świata. Tyle
tylko, że tam – w świecie ubóstwa, analfabetyzmu i „gorszości” płci wyssanej z
mlekiem matki - bycie niezależną jest zdecydowanie trudniejsze. Bo krańce
świata są w głowie a nie na globusie.
Wystarczy zresztą popatrzeć na
samą autorkę i z grubsza choćby zapoznać się z paletą jej pasji i dokonań oraz
popatrzeć, jak przezwyciężała życiowe „a ku-ku”, żeby wiedzieć, co kryje się pod
pojęciem KOBIETA. Miałam przyjemność zetknąć się z nią na Konferencji Sieci
Przedsiębiorczych Kobiet i real mnie utwierdził w przekonaniu. Totem kobiecości – niezależna,
naturalna, dowcipna, serdeczna, spójna.
Cenię ją też za coś, co miała odwagę
powiedzieć wszem i wobec: kiedyś testosteron i adrenalina były dla niej miernikiem
spełnienia. Jednak lepiej się czuje od kiedy utożsamiła się ze swoją kobiecością i przestała się ścigać.
(„Ręka w górę, które z was mają dziecko. – zapytała na konferencji - Nooo, to
już Mont Everest macie zdobyty.”)
Swoją drogą, w ramach podpatrywania sprawczości i aktywności innych, warto bywać w miejscach takich jak wspomniana konferencja. Zero skwaszonych twarzy, otwarte głowy, stan gotowości do czerpania inspiracji. Jednym słowem - zdrowa zbiorowa energia, że się tak z metafizyczna wyrażę. A dam rękę na odcięcie, że sporo ze zgromadzonych tam kobiet niejedno przeszło. I radę dało.
Swoją drogą, w ramach podpatrywania sprawczości i aktywności innych, warto bywać w miejscach takich jak wspomniana konferencja. Zero skwaszonych twarzy, otwarte głowy, stan gotowości do czerpania inspiracji. Jednym słowem - zdrowa zbiorowa energia, że się tak z metafizyczna wyrażę. A dam rękę na odcięcie, że sporo ze zgromadzonych tam kobiet niejedno przeszło. I radę dało.
A Magda Bębenek? Słyszałyście o tej witalnej i dynamicznej młodej
osobie i serii jej książek „Polka potrafi”? Historie zwykłych kobiet, które
postanowiły być niezwykłe, dając sobie prawo do zmian i prób. Sama autorka ma
tysiąc pomysłów na życie i nie waha się ich użyć. Magda to też moje klimaty –
na wstępie po imieniu, z uściskami, bez zbędnych ceregieli. Dodam, że
selfpublisherka.
Słowa kluczowe jej książek:
ryzyko (i jego podejmowanie), zdrowy egoizm (i niewstydzenie się go), wyzwania
(i branie ich za rogi), lęki (i ich pokonywanie), dramaty (i ich przekuwanie w
sukces), potencjał (i jego wykorzystywanie), padnij (i powstań).
Dorzućcie jeszcze „Skandalistki” Elizabeth Mahon, „Bez makijażu” Wiili Shalit i Joanny Laprus Mikulskiej
oraz Sylwię Chutnik a będziecie
miały mentoringowy pakiet startowy historii z życia wziętych.
Macie dziecko w wieku „książeczka-do-łóżeczka”?
Kupcie mu uroczą bajkę Agaty
Baranowskiej „O Zającu, który szukał Swojego Miejsca”. Nostalgiczna
bajka-nie-bajka o Pasiastym pluszaku porzucającym wystawę sklepową, gdzie
wszystkie zabawki z utęsknieniem czekają na Kogoś
i ruszającego w świat w poszukiwaniu Swojego
Miejsca. Przypomina Wam to coś? No i plus piękne ilustracje samej autorki
inspirowane pracami Edwarda Hoppera. Odnoszę nieodparte wrażenie, że pani Agata
nie do końca dla dzieci to napisała. Dodam, że selfpublisherka.
A jeśli chcecie beletrystki –
proszę bardzo. "Kobiety bez mężczyzn" Shahrnush Parsipur. A i to nie mam pewności, ile w tych magicznych
historiach jest fantazji a ile prawdy zaczerpniętej z życia. Irańska autorka
przypłaciła więzieniem napisanie tej książki, w Iranie zresztą zakazanej więc
realizm a nie magia tak cenzorów musiała rozjuszyć. Brutalna rzeczywistość
przeplata się z piękną narracją, a w samym centrum – siła kobiecych marzeń.
Jednak, uprzedzam, to tylko dla amatorek realizmu magicznego. Osobiście
ubóstwiam, ale jeśli nie lubicie, jak się wam jedna z bohaterek nagle zamienia
w drzewo – odradzam. Na podstawie książki powstał też film przecudnej urody.
No właśnie – kino. Jak
najbardziej. Do wyboru do koloru. Na samym szczycie piramidy – Nadine Labaki i jej „Karmel”, o których
już tu pisałam. Dzięki oszczędnym, acz wyrazistym obrazom i subtelnej muzyce
bohaterki i ich historie są tak bliskie, jakby opowiadały mi je, siedząc ze mną
w swojskim „Chleb i wino” a nie w podniszczałym salonie kosmetycznym w Bejrucie.
Potem lecą filmy 3K - wyreżyserowane
przez kobiety, na podstawie książek napisanych przez kobiety i o kobietach
opowiadające. Kolejno: „Skrawki życia”, „Fortepian” i „Godziny”. A i panowie
też pięknie potrafią nas wyreżyserować (choć, a jakże, najczęściej na podstawie
książek napisanych przez panie): „Smażone zielone pomidory”, „Kolor purpury”,
„Dom dusz” (w wersji książkowej „Dom duchów”), „Służące”, „Volver”, „Erin
Brockovich”, „Stalowe magnolie” (jak dla mnie tylko wersja 1989 roku), „Irina
Palm” (mocna sprawa, nie dla wydelikaconych) oraz gwiazda gwiazd „Drzewo cytrynowe”.
W programie obowiązkowym - „Dzień
kobiet” - film znakomitego, niebojącego się nowych wyzwań, tandemu
reżysersko-aktorskiego. Maria Sadowska
udowadnia, że zna się nie tylko na muzyce ale i na reżyserce, a Katarzyna Kwiatkowska, że warto wyjść z
szufladki parodystki, żeby pokazać doskonałą twarz aktorki dramatycznej.
Teatr? Ależ proszę. Warszawa.
Teatr Polonia. Krystyna Janda i „Shirley Valentine” autorstwa Williego Russela
(tego samego, który napisał „Edukację Rity”). Sztuka grana jest od ćwierć wieku
więc śpieszcie się, bo Krystynie Jandzie, brawurowo (powiedziałabym wręcz, że z
wiekiem coraz brawurowiej) grającej ten monodram może się kiedyś znudzić, a
trudno doprawdy wyobrazić sobie kogokolwiek innego w tej roli.
Numery muz, nazwiska autorów i
tytuły można mnożyć. W tych książkach/filmach znajdziecie zarówno te z
pierwszych stron gazet, jak i „dziewczyny z sąsiedztwa”, te autentyczne, i te wymyślone
postaci (co jak dla mnie nie ma większego znaczenia, bo liczy się pewien rodzaj
inspiracji a Clara Trueba jest dla mnie tak samo rzeczywista, jak sąsiadka za
ścianą). Ale tak naprawdę chodzi tylko o jedno – warto szukać dowodów na to, że
nie tylko dramaty ale i marzenia da się udźwignąć, a w ślad za naszą
chwilową słabością podąża spory potencjał. No bo zaiste, kobiety radziły sobie
nie z takimi dramatami, jak zaledwie jakiś bezkręgowiec.
I teraz, uwaga, przychodzę z
dobrą nowiną, którą głosi (wprost albo w domniemaniu) większość autorek i
bohaterek powyższych pozycji a ja ćwiczę na sobie. Strach jest podpowiedzią, dziewczyny. Paradoksalnie wyjście
naprzeciw temu, czego boimy się najbardziej, daje nam największego kopa, a suma
systemowo pokonywanych lęków zaczyna składać się na nasze poczucie własnej
wartości. Jeśli byłyście w przemocowym związku, to wiecie, że właśnie samoocena
odbierana jest kobiecie w pierwszej kolejności. Nie ma lepszej metody na
odbudowę tego aktywu niż sprawdzanie się w sferach, o których do tej pory
bałyście się nawet myśleć.
Parafrazując mistrza Yodę, który
twierdził, że Strach jest ciemną stroną
mocy, powiem: jeśli jest strach to i moc się znajdzie.
Idę o zakład, że
czytając/oglądając powyższe zaczniecie się niecierpliwie wiercić. Zechce się
wyjść, wyjechać, pobiec, skończyć stare, zacząć nowe. No właśnie. Jeśli historie
innych już Was tak „napromieniują”, to trzeba zrobić coś jeszcze. Wstać z
fotela i spróbować. Przecież w tym wszystkim chodzi o coś więcej niż zaledwie
PRZEŻYĆ. Chciałoby się POŻYĆ dla siebie i pełną piersią, dziewczyny, czyż nie?
I niech moc będzie z Wami.
Peesa multimedialnego zapożyczam
od Alicji. I zapewniam Was, że to, co wyprawia Jokke Sommer na tym
teledysku Rudimentala, kobiety wyprawiają z nie mniejszą gracją. Dowód w sprawie na filmiku nr 2.