Książki. Ciągle jest ich za dużo. I do przeczytania, i do
upchnięcia na półkach. No nie wiem jak to się dzieje. Im mocniejsze mam
postanowienie redukcji - rozdaję, pożyczam na zawsze, odsprzedaję, zasilam
osiedlową bibliotekę, tym więcej ich w odwecie przybywa. A może, kiedy ja
śpię, one rozmnażają przez partenogenezę – jajem o jajo? No cóż. Trzeba to sobie powiedzieć prosto w profil - to nałóg. Ale skoro już są, to
trzeba je na tych półkach odkurzać, bo coś, czego nie lubię najbardziej, to wyciąganie
książki, z której się sypie. Raz na jakiś czas zamachnę się z odkurzaczem na biblio-kurz, ale już przy
drugiej półce, wpada mi w ręce jakiś dobrze zapomniany wolumen, otwieram,
odkurzacz buczy, a ja czytam. Tylko tak na
chwilkę, tylko dwa akapity, tylko sprawdzę, czy nadal podoba mi się, jak się
kiedyś podobało…
Ileż to garnków z przypaloną kaszą gryczaną, ileż spalonych na
amen czajników przez takie odkurzanie poległo! No i dziś czajnik przypaliła mi
Szymborska. Tomik Wszelki wypadek z
roku Pańskiego ’72, po mamie odziedziczony. A w nim wiersz, który kiedyś
nieistotny, dziś wydał mi się nie bez związku ze mną. I chociaż źle znoszę egzaltację i wtykanie
w necie poezyi (najlepiej okraszonej jakimś uroczym landszafcikiem i plumkającą muzą w stylu relax), to dla Pani Wisławy poczynię wyjątek. Szymborska sama się
broni. Niewielu znam poetów, którzy tak odpowiednie dali rzeczy słowo. Robiła
to, co kocham u poetów najbardziej – ze swobodą bawiła się detalem i słowem,
nadając im całkiem nowy wymiar. U niej rzeczy pozornie błahe są dostrzeżone, a te
sztucznie wzniosłe – sprowadzone za fraki do parteru.
I oto on - wiersz o stworzonku, które ma szczególną
umiejętność – autotomii (nie mylić z autonomią), a prościej – umiejętność naprawiania samej siebie. Nadszarpnięta
przez, dajmy na to drapieżnika, bierze i, nie tyle nawet goi się czy zabliźnia,
co, skubana, namnaża nowe komórki i ODTWARZA (!) odciapany organ. Zero kikutów i paskudnych szram bitewnych. Bez żalu rozstaje się z poranionym fragmentem siebie, porzuca go na pożarcie agresorowi i generuje se nowy. O! Taki numer potrafi wywinąć. To stworzonko to strzykwa,
nazywana też ogórkiem morskim. Małe to, a jakie rozumne. Nic tylko się uczyć. Nienadawania rangi temu, co w sytuacji zagrożenia można porzucić, żeby potem wygenerować nowe. A nawet lepsze.
Autotomia
W niebezpieczeństwie strzykwa dzieli się na dwoje:
jedną siebie oddaje na pożarcie światu,
drugą sobą ucieka.
Rozpada się gwałtownie na zgubę i ratunek,
na grzywnę i nagrodę, na co było i będzie.
W połowie ciała strzykwy rozwiera się przepaść
o dwóch natychmiast obcych sobie brzegach.
Na jednym brzegu śmierć, na drugim życie.
Tu rozpacz, tam otucha.
Jeśli istnieje waga, szale się nie chwieją.
Jeśli jest sprawiedliwość, oto ona.
Umrzeć ile koniecznie, nie przebrawszy miary.
Odrosnąć ile trzeba z ocalonej reszty.
Potrafimy się dzielić, och prawda, my także.
Ale tylko na ciało i urwany szept.
Na ciało i poezję.
Po jednej stronie gardło, śmiech po drugiej,
lekki, szybko milknący.
Tu ciężkie serce, tam non omnis moriar,
trzy tylko słówka jak trzy piórka wzlotu.
Przepaść nas nie przecina.
Przepaść nas otacza.
Wisława Szymborska
W niebezpieczeństwie strzykwa dzieli się na dwoje:
jedną siebie oddaje na pożarcie światu,
drugą sobą ucieka.
Rozpada się gwałtownie na zgubę i ratunek,
na grzywnę i nagrodę, na co było i będzie.
W połowie ciała strzykwy rozwiera się przepaść
o dwóch natychmiast obcych sobie brzegach.
Na jednym brzegu śmierć, na drugim życie.
Tu rozpacz, tam otucha.
Jeśli istnieje waga, szale się nie chwieją.
Jeśli jest sprawiedliwość, oto ona.
Umrzeć ile koniecznie, nie przebrawszy miary.
Odrosnąć ile trzeba z ocalonej reszty.
Potrafimy się dzielić, och prawda, my także.
Ale tylko na ciało i urwany szept.
Na ciało i poezję.
Po jednej stronie gardło, śmiech po drugiej,
lekki, szybko milknący.
Tu ciężkie serce, tam non omnis moriar,
trzy tylko słówka jak trzy piórka wzlotu.
Przepaść nas nie przecina.
Przepaść nas otacza.
Wisława Szymborska
No jak tu redukować? I jak tu nie przypalać?